niedziela, 17 stycznia 2016

Kurt Hollander Living Museum cd.



SPRAWOZDANIE Z QUEENS: PRZYTUŁEK SZTUKI – THE LIVING MUSEUM W CREEDMOOR PSYCHIATRIC CENTER, W QUEENS. NOWY JORK 

w Art in America, czerwiec 1993
Living Museum, zespołowy, niezwykły projekt, nieprzerwanie realizowany w Creedmoor Psychiatric Center, stanowiący nie lada wyzwanie dla tradycyjnego sposobu myślenia o sztuce. 

Prawie każdego dnia, w Budynku nr 75  w Creedmoor Psychiatric Center wita nas znajomy głos. „Tu Vincent Price” – mówi. „Zaraz zobaczą państwo jedne z największych na świecie dzieł sztuki”. To, że Vincent Price, król wyświetlanych późną nocą horrorów, pojawia się w największym i powszechnie znanym nowojorskim „ośrodku dla psychicznie chorych” być może nikogo nie dziwi. Dużo bardziej zdumiewa nas  fakt, iż zapewnia nas on, że znajdziemy tu „wielkie dzieła sztuki”. W rzeczywistości głos Price’a pochodzi z albumu „Luwr z Vincentem Price”  i jest częścią jednej z instalacji w budynku wystawowym szpitala Creedmoor – the Living Museum. 

Prawdziwym przewodnikiem jest tu Bolek Greczyński, założyciel i dyrektor the Living Museum, pracownik szpitala, kustosz i artysta  współtworzący muzeum oraz konserwator, utrzymujący je w należytym stanie. W 1984r. Bolek razem z przyjacielem Janosem Martonem, psychologiem z Creedmoor Psychiatric Center, wpadł na pomysł stworzenia projektu dla pacjentów szpitala, realizowanego w nieużywanym budynku dawnej kuchni. Planowano wysprzątać powierzchnię wielkości ok. 20.000 m2, i następnie przy pomocy pacjentów wypełnić tę przestrzeń dziełami sztuki. Do tej pory, wzięło w nim udział ponad 500 chorych.

The Living Museum jest jednocześnie pracownią i muzeum. Tak jak muzeum, otwarte jest dla zwiedzających, lecz jednocześnie stale, podobnie jak w pracowni, tworzy się w nim nowe prace. Stare, z upływem czasu, poddawane są ciągłym transformacjom. W The Living Museum realizuje się wiele projektów i wystawia dużo różnych form sztuki. Codziennie powstaje tu coś, co artyści określają jako „in-the meantime-art” (sztuką chwili). Pacjentom daje się materiały, z których mogą zrobić cokolwiek, co tylko sobie życzą, w całkowicie własnym stylu. Znajdziemy tu też przemyślane, wciąż zmieniane i uzupełniane konceptualne instalacje, będące częścią projektu „Battlefields” (Pola bitewne) a także prace, przeznaczone specjalnie na wystawy w galeriach sztuki. Są one często kontynuacją instalacji, czasem jednak są czymś zupełnie nowym, wykonanym przez „Battelfields Crew” (Załogę „Pól bitewnych”), składającą się z pacjentów, od wielu lat  pracujących z Bolkiem w the Living Museum.

Bolek porównuje tu siebie do reżysera. Pomaga organizować projekt, pozostawiając swobodę twórczą jego uczestnikom (mówi: „zmieniam wrażliwość w broń”). Wymyśla coś, pozostawiając realizację innym, udowadniając tym samym, że sztukę można tworzyć z każdym i wszędzie. „Dzień w dzień dowodzi to jak słuszne było stwierdzenie  Beuys’a, który mawiał: „Każdy jest artystą” . W tym sensie, projekt Bolka przypomina projekty innych artstów, których celem jest demistyfikacja sztuki (szczególnie teorii „samotnego geniusza”), realizujących swoje projekty z pomocą twórców nieprofesjonalnych, takich jak Mierle Laderman Ukeles (pracującego z pracownikami Miejskiego Przedsiębiorstwa Oczyszczania Miasta czy Tim Rollins (pracującego z dziećmi z Bronx). Bolek twierdzi, że wspólna praca „Battelfield Crew” wywodzi się także z „wczesnego” Roberta Wilsona (List do królowej Wiktorii, czy Spojrzenie Głuchego), prac Davida Hammons’a, metod Pina Bausch’a, poszukiwań Tony’ego Kushner’a, zmagań Paul’a Schrader’a i eklektyzmu Jonathan’a Borofskiego. 

Zarówno wcześniejsze działania artystyczne Bolka, jak i te związane z the Living Museum, stanowią krytykę dominującego systemu wartości i komercjalizacji sztuki. W 1975, po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych w Polsce, Bolek był związany z grupą WPROST, skupiającą malarzy politycznych i intelektualistów, wychodzących z wystawami na ulice. Był też aktorem awangardowego Teatru Stu, podróżującego po Europie i Ameryce Łacińskiej, którego spektakle odbywały się w wielkim namiocie cyrkowym. Jeszcze w Polsce, Bolek  otrzymał zezwolenie na używanie wielkiego, opuszczonego budynku dawnego kina. Przerobił go na galerię sztuki. Do udziału w organizowanych przez siebie wystawach zapraszał reżyserów teatralnych, aktorów, piosenkarzy i poetów. „W tamtych latach, podobnie jak teraz – mówi – głównym celem mojej pracy było i jest znalezienie autentycznego, prawdziwego widza. Wykorzystując konstrukcje otwarte i niekonwencjonalne przestrzenie, chcę przyciągnąć ludzi, którzy nigdy  do galerii nie chodzą”. Wśród 50 000 osób, które odwiedziły the Living Museum w przeciągu ostatnich dziewięciu lat, było jedynie paru profesjonalnych historyków czy krytyków sztuki.

Przechodząc na poziom drugiego piętra muzeum, w przestrzeń wystawową projektu „Battelfields”,  niespodziewanie wchodzimy do niezwykłego pokoju – lasu, w którym prawdziwe drzewa oddziela kręta, malowana, przypominająca obraz ścieżka. Będąc konfrontacją sztuki, natury i piękna z kontekstem szpitala, pokój ten, nazywany „Landscapes Before the Battle” (Pejzaże przed bitwą) stanowi kiczowatą komorę dekompresji, parodię utopii, drwinę z oczekiwań widza. Podążając ścieżką dochodzimy do głównej części the Living Museum, pracowni, w której chaotycznie porozstawiano biurko, telefon, stolik z gorącą kawą i ciasteczkami oraz prowizoryczne stoły do pracy, założone stosami papieru i przyborów artystycznych. Z pracowni, przez drzwi wychodzi się na mezzanino, którego otwarte korytarze, niczym ganki, otaczają wielką, centralną przestrzeń. Tu w kierunku dachu wznoszą się gigantyczne przewody znajdujących się niżej dawnych pieców. Stąd też można wejść do poszczególnych pomieszczeń.

Korytarze wypełnione są różnymi pracami –  w większości w stylu ekspresjonistycznym i figuratywnym. Są tu też oprawione w ramy obrazy olejne, obrazy na papierze pakunkowym i murale. W czterech narożnych salach, będących wyznacznikiem organizacji przestrzeni, mieszczą się osobliwe, tematyczne instalacje, zrealizowane w wyrafinowanym stylu minimalistycznym. Nawiązują one do czterech miejsc: szpitala, kościoła, pracowni i domu. Szpital jest niezwykle ascetyczny. Po jednej stronie stoi stare krzesło dentystyczne będące swoistym ready-made. W pobliżu znajduje się ołtarzyk poświęcony uzależnieniu od nikotyny, zbudowany między innymi z tysięcy starych naklejek z pudełek od zapałek. Poniżej widnieje napis: „Granice wyznaczane przez świat zewnętrzny, zaklęcia promujące zdrowie, przyprawiające o zawrót głowy,  [to] szalone fantazje bez papierosa. Niestety!”*. Dominantę stanowi coś co przypomina rzeźbę z kręgu Arte Povera: olbrzymi kosz z drutu wypełniony po brzegi zmiętymi pismami (memoranda) z Creedmoor. Ów pomnik biurokracji zabawnie drwi zarówno z powagi świata sztuki jak i przesadnej ilości żądań administracji szpitala.

W Kościele, ozdobionym ręcznie malowanymi witrażami i zdewaluowanymi obrazami religijnymi, króluje święty parton z odciętymi rękami. Do  wystawionego tu podkoszulka w miejscu gdzie okrywa klatkę piersiową,  niegdyś była przyklejona pokurczona plastikowa ręka.  Jak wiele prac w muzeum, miała być kpiną ze stereotypów kojarzonych ze szpitalem dla umysłowo chorych, zaczerpniętych jakby z  filmów grozy i dziwacznych wyobrażeń o szpitalu, przychodzących tu ludzi. Gdy gorliwa organizacja charytatywna podarowała szpitalowi wielką ilość biblii, w końcu przekazano je do muzeum. Tu artyści z radością pomalowali je na złoty kolor, ułożyli jedna na drugiej i zrobili kolumny sięgające sufitu. Ponieważ jednak zarówno pacjenci i zwiedzający nieraz sobie jakąś biblię zabrali,  kolumny z czasem znacznie zmalały. Teraz wznoszą się jedynie na wysokość bioder. (Co dziwne biblie i ręka to jedyne przedmioty jakie kiedykolwiek skradziono z muzeum).

Pracownia jest hołdem ku czci niedawno zmarłego 72-letniego pacjenta mieszkającego w Creedmoor przez ponad 50 lat. Sala ta to jego pomnik. Na ścianie wisi jego zdjęcie. Na podłodze stoi walizka, pełna potrzebnych mu na tym świecie przedmiotów, podpisana jednym słowem: „wypuszczony”. Dom wypełniają przedmioty codziennego użytku, których pierwotne przeznaczenie zmieniono tak by służyły innym celom. Na maszynce do liczenia widnieje napis AIDS [nawiązanie do add – dodawać przyp.tłum.] ,  maszyna do pisania „patrzy” na widza namalowanymi oczyma, a tekturowym pudłom nadano formę teczek. 
Tematyka czterech instalacji jest niezmiennie ta sama. Zmieniają się jedynie ich niektóre elementy. Część obiektów przeniesiono do pustych pomieszczeń parteru, inne wykorzystano do innych instalacji czy wystaw. Wszystkie prace wystawiane w różnych muzeach i galeriach sztuki wracają  (nic nie jest na sprzedaż) by ponownie stać się  częścią the Living Museum.

The Living Museum realizuje niezwykły program artystyczny, jednocześnie stanowi część Creedmoor Psychiatruc Center, skąd otrzymuje fundusze i wsparcie. Wszyscy artyści (za wyjątkiem Bolka) są pacjentami szpitala. Według Charlotte Seltzer, dyrektora Creedmoor oraz Pat Nolan, dyrektora oddziału rehabilitacji (które całym sercem popierają działania Bolka i the Living Museum), od lat 70-tych, kiedy to  szpital uchodził za  koszmarną instytucją, w Credmoor dość dużo się zmieniło. Choć nadal jest on największym szpitalem psychiatrycznym w Nowym Jorku, ilość pacjentów Creedmoor (znajdującego się w Queens, niedaleko terenów na których organizowano niegdyś Targi Światowe) w ostatnich 30 latach znacznie się zmniejszyła. Obecnie wynosi one 1/5 stanu z lat poprzednich. Niegdyś przebywało tu ponad 7000 pacjentów. Od początku lat 50-tych, kiedy zaczęły pojawiać się leki psychotropowe oraz nowe formy psychiatrii środowiskowej, pacjentów zaczęło ubywać. Obecnie w Creedmoor przebywa około 1000 pacjentów; przewiduje się, że w ciągu dziesięciu lat ich ilość spadnie do 700. Liczba pacjentów dochodzących wynosi 3500. Wszystkie budynki kampusu, były niegdyś zamieszkane przez pacjentów objętych lecznictwem zamkniętym. Ponieważ ilość pacjentów zaczęła się zmniejszać, obecnie są one niezamieszkałe, lub wynajęte.

Do niedawna, populacja Creedmoor była zdominowana przez pacjentów rasy białej, pochodzących z klasy średniej. Obecnie 45% populacji stanowią pacjenci biali, 45% czarni. Reszta to Latynosi i Azjaci. Dwie trzecie pacjentów jest płci męskiej. Wszyscy przyjmowani są z zaburzeniami psychotycznymi, wielu zdiagnozowanych jako schizofrenicy. Często są oni agresywni, działający pod wpływem impulsu, w przeszłości używający narkotyków. Dawniej, większość pacjentów była spowolniona na skutek podawania dużych dawek środków uspokajających. Obecnie największy problem stanowi  ich nadmierna agresywność. Według władz szpitala, są oni o wiele bardziej chorzy, ale mają więcej szczęścia,  niż pacjenci 20 lat temu.
Pacjenci związani z the Living Museum są bardzo zróżnicowani,  wiekowo, kulturowo, i pod względem poziomu wykształcenia. Jeden z nich to były malarz grafitti. Gdy może opuścić szpital sporządza dokładną dokumentację fotograficzną grafitti, którym grozi zagłada. Drugi to nieśmiała, kobieta, w niezmiennym codziennym rytmie cichutko wypisująca zagadkowe zdania na różnych przedmiotach. Trzeci  po prostu siedzi i wymyśla zgryźliwe, dziwaczne muzyczne kolaże, czy podkłady muzyczne (minuta przemówień  Keneddy’ego, troszkę Offenbacha, a potem Marianne Faithfull). Cierpią na przeróżne choroby, które właściwie nie mają nic wspólnego z ich sztuką. „ Z początku – mówi Bolek – czytałem ich historie choroby. Oczekiwałem pewnych rzeczy, które nigdy w tym środowisku nie miały miejsca. W końcu, nie chciałem tego całego bagażu przeszłości. Nasza historia miała być inna”. 

Podejście artystów/pacjentów do sztuki jest też bardzo różne. Niektórzy przychodzą do the Living Museum by odreagować stres jakiemu poddani są na oddziale i miło spędzić czas. Inni by stworzyć wyrafinowane dzieła sztuki i udoskonalić swoją technikę. Większość nie kształciła się w tym kierunku, ani tez nie bywała w galeriach sztuki współczesnej. (Jeden z pacjentów, przed przyjęciem do Creedmoor wystawiał swoje prace w galerii na 57 ulicy). Prace nie są na sprzedaż, ani nie mają otworzyć pacjentom drogi do kariery. Większość z nich jest emocjonalnie związana ze swoimi pracami (jeden nawet mówi, że czerpie natchnienie z ESP [postrzeganie pozazmysłowe przyp.tłum.]. Chyba jednak najbardziej zaskakującym jest fakt, że prace w the Living Museum mają niewiele wspólnego z pracami określanymi jako sztuka schizofreników czy  art brut (Outsider Art, „sztuka odmieńców”). „The Living Museum, właściwie udowadnia, że art brut nie istnieje. Jednak ludzie, którzy nigdy tu nie byli, zwykle myślą o nim w kategoriach art brut – wyjaśnia Bolek –  a potem są rozczarowani, ponieważ tu traktuje się wszystko w sposób bardziej złożony. 

Lekarze i naukowcy wykorzystują obrazy przedstawiające i malowane przez psychicznie chorych, przynajmniej od wczesnych lat XIX w. Próbują w ten sposób zrozumieć ich stany. Zwykle, psychiatrzy kładą przed pacjentem pustą kartkę papieru, prosząc go by ją jakoś zapełnił. W wyniku tego, przeważnie otrzymują obsesyjne, jakby dziecinne rysunki, zaliczane do pewnego rodzaju art brut, będące kluczem do bardziej naturalnego czy autentycznego stanu. Sztuka schizofreników jest jednak faktycznie fikcją, produktem ubocznym powstałym z ograniczonych materiałów pod presją warunków klinicznych. Kartka białego papieru jest odzwierciedleniem podejścia do pacjenta w szpitalu, gdzie  nie ma miejsca na  pokierowanie nim czy wsparcie, gdzie natomiast oczekuje się od niego swobodnych skojarzeń, ukazujących „magiczny” czy „schizofreniczny” sposób myślenia. Posługiwanie się dziełem sztuki jak papierkiem lakmusowym przy badaniu sprawności umysłowej czy uważanie jej za generator symptomów jest reakcyjne zarówno w sensie klinicznym jak i estetycznym. 

Nic bardziej nie odbiega  od założeń zespołowego projektu the Living Museum niż takie spłycone  pojmowanie „schizofrenicznej” sztuki. Zwłaszcza Bolek z lekceważeniem odnosi się do idei terapii przez sztukę, czy wykorzystywania jej jako jednego ze sposobów rehabilitacji lub uspokajania pacjentów. Mówi: „The Living Museum nie jest reakcją na czy postępem w dziedzinie sztuki osób z zaburzeniami psychicznymi. Gdyby tak było nasze działania byłyby pozbawione większego sensu. Idea tego projektu  wywodzi się z bardziej populistycznych, bogatszych tradycji. Zwracamy się do świadomości zbiorowej, strachu, współpracy i przekory. Stworzyliśmy laboratorium, w którym destabilizuje się wyobrażenia kulturowe  i sposoby odbioru. Odnosi się to zarówno do artystów jak i widzów. 

Stereotypowe wyobrażenia o sztuce ludzi psychicznie chorych są obalane przy pomocy prac wykonywanych przez  Zespól Projektu Pól Bitewnych , pokazywanych na wystawach poza Creedmoor, w większości dających się zaliczyć do sztuki konceptualnej. Często wykorzystywane tu są tu też zawiłe teksty. Instalacje w sposób wyszukany ukazują „rewolucję”, będącą  kluczową metaforą typu przeobrażeń społecznych i estetycznych, do których Zespól Projektu Pól Bitewnych ma nadzieję skłaniać. W 1988 r.  galeria Uniwersytetu Nowojorskiego, The Grey Art Gallery, zamówiła w the Living Museum pracę, która jednocześnie uczciła by 200-lecie Rewolucji Francuskiej i wizytę prezydenta Mitterrand’a. Instalacja, zatutułowana „Body Fluids of French Revolution” (Płyny Ustrojowe Rewolucji Francuskiej) składała się z gilotyny i akwariów, wypełnionych bulgoczącą cieczą (każda miała inny kolor),  mających wyobrażać płyny ustrojowe różnych osobistości związanych z Rewolucją: krew Robespierre’a, ślinę św. Justa, łzy Dantona, spermę Marata i pot Camille’a  [Desmoulins]. Obok stał wielki przemysłowy odkurzacz z napisem”Nous Sommes Touts Undesirable” (Wszyscy jesteśmy niepożądani) – tytułem popularnej piosenki śpiewanej podczas wydarzeń majowych (Maj 1968) we Francji, której artyści z Creedmoor nadali dodatkowe, ironiczne znaczenie. 


Zeszłego roku, w Hunter Collage, Zespół Projektu Pól Bitewnych brał udział w wystawie zbiorowej, której kuratorem była Katarina Isaakson, zatytułowanej „Inside an Idea” (W środku idei). Ich praca, nazwana „Rezurekcja”, nawiązywała do staroegipskiego rytuału, według którego w grobie umieszczano kawałek lnianego płótna pokrytego ziemią i jęczmieniem, co miało zapewnić zmarłemu pożywienie. Egipcjanie wierzyli, że obojętna substancja (jęczmień) spontanicznie wykiełkuje (rozpoczynając życie), udowadniając, że jest możliwe życie po śmierci. Zespół Pól Bitewnych wykonał „replikę” rytuału, rozsypując ziemię przemieszaną z ziarnem jęczmienia na częściowo wykopanym kopcu z czarnego, wulkanicznego piasku, w którym znajdowały się różne do połowy zakopane, jakby „pochowane”przedmioty. W czasie trwania wystawy, nasiona między znajdujące się między  „szczątkami” przedmiotów wykiełkowały, tworząc wymowną wizję życia wyłaniającego się ze smutku i udręczenia. 

W przyszłości planuje się wyremontować parter Budynku 75, w którym kiedyś mieściła się sala jadalna i kuchnia. Bolek planuje wypełnić tę przestrzeń dziełami sztuki. „Ponieważ zbliżamy się do końca wieku, chciałbym stworzyć instalację unkazującą ostatnie 100 lat”. Jednak długoterminowe plany Creedmoor mogą zagrażać istnieniu the Living Museum.

W przeciągu kilku następnych lat, szpital psychiatryczny zostanie przeniesiony do nowych nowoczesnych pomieszczeń po drugiej stronie kampusu. Czy the Living Musem pozostanie na swoim miejscu, czy Budynek 75 zostanie zburzony, czy wynajęty tego dzisiaj nikt nie wie. Ale dla zawsze optymistycznie nastawionego Bolka i Zespołu Projektu Pól Bitewnych niepewność jutra nie stanowi przeszkody w realizacji nowego projektu.  

Tłum. Anna Dobrowolska

Living Museum

Czyli wspomnienie o Bolku Greczyńskim

Boże, Bolek. Ile to już lat minęło. Ciepłe noce, Barbakan, teatr Stu, niezapomniany "Exodus", Akademia, Nowy Jork. A jak Nowy Jork Bolka to Creedmoor Psychiatric Center, a jak Creedmoor to Living Museum, a jak Living Museum to dr Janos Marton. Dzwonię z duszą na ramieniu. Pokaże mi? Pokaże. Długa podróż ze Staten Island na Queens, wcale nie linią D. W końcu docieram. Na recepcji pytam gdzie pójść. Pójść? Dojechać. Szpital to 50 budynków na powierzchni 1,2 km2. Czekam na busik. Idę przez zalany słońcem trawnik. Zamknięte. Przerwa na obiad. Kładę się na ławce i czekam. Po jakimś czasie dostrzegam go z daleka. Rozpoznajemy się od razu, chociaż nigdy się nie widzieliśmy. Otwiera mi wejście w inny świat. Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałam. "Idź, szperaj, penetruj zakamarki, rozmawiaj, słuchaj, wchłaniaj" mówi. No to chodzę, zaglądam rozmawiam, dotykam i oglądam to perpetuum mobile Bolka i dr. Martona.




A zaczęło się od kuchni. To kuchnia (jak zwykle najprzyjemniejsze miejsce w domu)  przygarnęła uchodźców zbyt wrażliwych by znosić okrucieństwo współczesnego świata i zmieniła etykietkę "coś nie tak" w etykietkę "artysta", w uśmiech, w wiarę w siebie. Od czasu powstania Living Museum przydarzyło się to ponad 1000-cu pacjentom CPC, którzy wrażliwość, jak chciał Bolek, przeobrazili w broń. W artystyczną tarczę i miecz, dzięki którym świat spojrzał na nich innymi oczyma, z podziwem i z akceptacją. Przestali być dziećmi z kukułczych gniazd.

 "Tu nikt nie myśli o swojej chorobie" - mówi Janos. "Tu liczy się tylko zaangażowanie i  praca. Nie ma żadnej terapii. Tu króluje sztuka".







Gdy w 1983 r., na prośbę mamy Bolka, dr. Marton zaprosił go do współpracy w Creedmoor Psychiatric Center, szpital oddał im do dyspozycji dość duży (ok. 4000 m2) budynek starej stołówki i kuchni oznaczony numerem  75. Opierając się na koncepcji austriackiego psychiatry Leo Navratil'a, lekarz i artysta zaczęli zachęcać pacjentów do tworzenia wspólnego dzieła. Nie chodziło przy tym o terapię przez sztukę, a jedynie o stworzenie miejsca, w którym artystyczni wrażliwcy mogliby zmaterializować swoje odczucia, wypełniając własnymi pracami przestrzeń zorganizowaną przez Bolka, jednocześnie zmieniając się z osób psychicznie chorych w chorych psychicznie artystów. W arystokratów umysłu, jak mawiał Bolek. "Jeżeli  czujesz, że jesteś artystą, muzykiem, malarzem, czy poetą, nawet  chorym, to wiesz, że jesteś nim, czujesz się NIM, a nie pacjentem psychiatryka"  -  mówi Janos. "Czujesz się coś wart. Tym samym zmierzasz milowymi krokami do uzdrowienia".









I tak się włóczę tam i z powrotem, rozmawiam z pacjentami - artystami. W jednym z zakątków spotykam starszego pana, architekta, żydowskiego pochodzenia. Jego rodzice urodzili się w Łodzi. Był w Polsce. Projektował ciekawe budynki. I w pewnym momencie miał dość. Dość gonitwy, pracy bez odpoczynku, zabiegania. Rozmawiamy o Polańskim i "Pianiście", obiecuję mu kupić DVD. Zaraz wieczorem wysyłam je do Janosa. 

Przy wielkim stole grupka zawzięcie dyskutuje. Przysłuchuję się, dostaję rysunek z dedykacją, piękny uśmiech i wielki "hug" (uścisk). Znowu się włóczę. I właściwie nie chce mi się stamtąd wychodzić. No więc za jakiś czas wracam. Mimo, że ode mnie jest tam bardzo daleko. Bo Living Museum to miejsce niezwykłe. Być może dlatego, że żyje i jest zdumiewająco autentyczne. Jest zarazem muzeum i osobliwą pracownią należącą do wielu artystów, będącą samą w sobie jednym wielkim dziełem sztuki.



















Dr. Janos Marton


Psycholog, urodził się na Węgrzech w 1949. Zaraz po narodzinach syna, ojca, ekonomistę i dysydenta, aresztowano i skazano na sześcioletni pobyt w więzieniu. W latach 60-tych rodzice przeprowadzili się do Wiednia. Po ukończeniu psychologii na tamtejszym uniwersytecie, dr Marton wyjechał do USA, gdzie kontynuował studia z zakresu psychologii (otrzymał stopień doktora) i studiował sztuki piękne w Columbia University. Kuratorem Living Museum jest do dzisiaj. Niedawno odznaczony Dr. Guislain "Breaking the Chains of Stigma" Award.







piątek, 15 stycznia 2016

Mertopolitan Museum continued



Czyli wystawy w Metropolitan Museum.

 Ale zanim o nich, najpierw parę słów o nowo otwartej galerii południowej MET mieszczącej zbiory sztuki starożytnej, oddanej po trwającym 15 lat remoncie, który kosztował nowojorczyków jedynie 220 milionów (!!!) dolarów USA. Ostatecznie Grekom i Rzymianom coś się od życia po życiu należy. I tak wreszcie w MET możemy prześledzić rozwój sztuki od Egipskiej i sztuki Epoki Brązu poczynając  na czasach Konstantyna kończąc no i dalej prze kolejne stulecia aż do czasów współczesnych. I tak włócząc się pośród tych ogólnie wam stylowo znanych rzeźb, ozdób, malowideł, waz i Bóg wie czego (z rzeczy arcy ciekawych Etruski rydwan z brązu), dokonałam wspaniałego odkrycia. Odkryłam mianowicie sztukę Cypru. Coś między archaiczną Grecją, może trochę Egiptem i Syrią. Wspaniale rzeźby, ceramika wyroby z miedzi. Na prawdę wyjątkowe chyba przez to pomieszanie wpływów.
  

Terracotta jug

Aby stad dotrzeć do interesujących mnie wystaw trzeba posłużyć się planem muzeum no i co rusz pytać o drogę. MET  to bowiem labirynt niekończących się sal, korytarzy, galerii. W końcu jednak wszędzie docieram i tu relacjonuję Wam w skrócie: wystawa nr 1. Barcelona i Sztuka Nowoczesna, od Gaudiego do Dali. Sporo nieznanych malarzy hiszpańskich, ale tez bardzo ciekawe wczesne obrazy Picassa przypominające raczej Toulus Lautrec'a, czy Renoira'a. Także bardziej znane z okresu niebieskiego -- niesamowita poświata jak w jakimś księżycowym świetle. Widać chyba tylko w oryginale. Wystawa Nr 2: Wenecja i Świat Islamu 828-1797. Dużo czytania, ale ciekawie. Najciekawsze chyba szkło, które Wenecjanie nauczyli się wyrabiać od Arabów, stamtąd tez sprowadzali surowce do jego wyrobu. Jednak w końcu uczeń prześcignął mistrza i szkła z Murano eksportowano na wschód, i to nie byle gdzie. Szklane weneckie lampy zdobiły nawet egipskie meczety. Z innych ciekawostek portrety sułtanów malowane przez  Belliniego  podczas jego pobytu na dworze w Istambule. Wystawa nr 3: Louis Comfort Tiffany i Laurelton Hall - Wiejska posiadłość autora. Oczywiście piękne szkła, piękne meble, piękna secesja i następne odkrycie kapitele z kwiatów. Popatrzcie sami. 

https://encrypted-tbn0.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcRmWCnv3Er6ZaCTbqxeGlwZ8vjjSpNZo0YTy-wL22AyhyDIsxAL




 A teraz znowu trochę o Nowym Jorku. Manhattan to ciągła zmiana świateł, odbić cieni. Jedne wieżowce odbijają się w drugich, chmury w oknach, wystawy w wystawach, w nich drzewa, ale też ludzki wielobarwny tłum. Chodząc ulicami przesuwa się Wam przed oczami nieskończona projekcja żywych, nieustannie zmieniających się fotografii i czujecie się jak na jakiejś olbrzymiej multimedialnej wystawie. Teraz, tym piękniejszej ze w ów świetlisty obraz wpisują się olbrzymie kwitnące na różowo magnolie i drzewa owocowe. 





Na Times Square demonstracja potępiająca wydarzenia w Armenii zwane Armeńskim Holokaustem z początku ubiegłego stulecia (kłania się historia stosunków Armeńsko - Tureckich). Można ja obserwować z ósmego, restauracyjno-kawiarnianego piętra hotelu Mariott. Tak. Chodzę na kawę do Marriota na Times Square (wszystko w bardzo przystępnych cenach, kawa w cenie normalnej, jak wszędzie). Na piętro wjeżdża się jedną z 11 wind-rakiet. Niesamowite uczucie. Parę sekund i można zasiąść w wygodnym foteliku popijając dopio czyli podwójne espresso. Piętro to ma jeszcze jedną nader ważną zaletę. Można tu bezpłatnie skorzystać z nader czystej i eleganckiej toalety (gdzie indziej w Mc Donaldach, Starbuck'sach, pizzeriach obrzydliwie brudno). Na szczęście nie każdy wie, że można TO robić w Marriocie. 


No a po kawie i z uczuciem ulgi, idę sobie znów przez multimedialne nowojorskie ulice (patrz wyżej) na Union Square (dość spory kawałek). Jest ciepło kwitną żonkile i zasiano nową trawę. W związku z tym pojawiły się napisy zabraniające leżenia na trawniku (a właściwe na miejscu przyszłego trawnika) oraz informacje ze za jakiś czas będziemy mogli się na nim wylegiwać a to dzięki uprzejmości Union Square Partnership, które zakupiło nasiona. Pojawił się tez ciekawy stragan, a nim przeróżne kiełki i maleńkie listki. Można sobie nakładać do woli z olbrzymich pudel i potem dodawać do sałatek albo jeść jak sałatkę. Tu też przezroczyste pudelka pełne kwiatów nasturcji ( o tej porze roku ?) -- też na sałatkę. Opodal  czekoladziarnia. Czekoladki owszem, ale rónież przeróżne dania i napoje z czekolady, białej, słodkiej, gorzkiej, czarnej, z Jawy, Sumatry, Afryki. Czekolady kuchenne i do pieczenia w tabliczkach, w różnej wielkości wiórkach, no i ten zapach... i prawdziwe dwie kadzie,  z białą i czarną płynną czekolada. Po prostu czekoladowy raj.



I znów w stronę promu. W Battery Park zmęczona Statua Wolności śpi na ławce. W oceanie zachodzi słońce.

No i wiadomości z życia codziennego


Musical "The Lion King" w Minskoff Theater na Times Square na przeciw Mariott'a. Licząca 1600 osób widownia wypełniona po brzegi. Nieprawdopodobny i nie do opisania. To po prostu trzeba zobaczyć. Połączenie nowoczesnego baletu z teatrem lalek, teatrem cieni, trochę z pantomimą. Wspaniałe stroje, maski i charakteryzacja przy oszczędnej scenografii. Cyrkowe wręcz umiejętności aktorów na szczudłach (żyrafy),  świetna muzyka Eltona Johna'a, choreografia, ustawienie scen. Większość artystów z  Afryki, bębniarze też. (do 2010 r. obejrzało go ponad 70 milionów widzów na całym świecie) Po spektaklu zbiórka dla chorych na AIDS w RPA. I parę słów o teatrach. A właściwie o budynkach w których się mieszczą. Otóż w ogóle nie przypominają naszych teatrów. W Europie prawie zawsze od razu widać że to  coś to jest teatr. Tu do teatru wchodzi się normalnie z ulicy, jak na przykład do restauracji, wjeżdża ruchomymi schodami. I dopiero wewnątrz orientujemy się gdzie jesteśmy.












Nowe buty. Do sklepu zwabia mnie wschodnio brzmiąca muzyka. Nie zamierzam nic kupić, ale po chwili postanawiam przymierzyć buty. Pytam czy mogę i tu oto taka oto scena:
Sprzedawca 1: Hej, Skóra i Kości, rusz się ta Pani chce przymierzyć buty!
Sprzedawca 2: (do mnie) Widzisz, co on sobie właściwie wyobraża, czy ja wyglądam na chudzielca? Skóra i kości? Ja buty? On mnie obraża! jak ja mogę w takim stanie Ci teraz przynieść buty! Wychodzę!

I dalej ciągnie ten monolog z iście teatralną gestykulacją (rzeczywiście jest chudy) S1 coś odpowiada, wszystko na wesoło, więc oglądam tę scenkę, w której muszę uczestniczyć bo od czasu do czasu zadawane mi są pytania... po jakimś czasie jednak dostaje te buty.. cena $89 no i teraz ja zaczynam. Tym razem scena jak ze wschodniego targu (Chwała Ci PYH za naukę targowania) oddaję, wychodzę, zabawa na całego, no ale w końcu dostaję buty za $50 bez tax (bez podatku). Tym sposobem kupuję następne buty. Na koniec pytam co to za muzyka .. z Maroka. Sprzedawcy tez Marokańczycy.

Nowojorscy sprzedawcy butów chyba są wyjątkowo utalentowani. Jeden na Broadwayu, przed jakimś sklepem z obuwiem sportowym rapując zachęca do wejścia do środka.

Z nowości kulinarnych scallops czyli małże wielkości ping-ponga

Z nowości zawodowych; BUYER czyli ten co chodzi na zakupy jak nie macie czasu, ochoty itp włóczyć się po sklepach.









niedziela, 3 stycznia 2016

MET



 czyli Metropolitan Museum of Art


Dotarcie do Mertopolitan Museum of Art zajmuje mi ponad dwie godziny. Autobus wlecze się niemiłosiernie, staje na każdym przystanku. Kierowca informuje oczekujących na inny autobus, że "79 nie pojedzie na Brookyn bo zamknięty jest most, i że dzisiaj na Brooklyn trzeba przez Manhattan".. no bo biegnie słynny coroczny Nowojorski Maraton..Więcej też dzisiaj niepełnosprawnych niż zazwyczaj. Wówczas autobus przyklęka lub otwiera specjalny podest żeby mogli wjechać na wózkach, a to trwa parę minut. Wreszcie docieram do promu, a potem do metra. 

Znowu ktoś gra. Podróżując metrem jestem uczestnikiem warsztatów na temat nieznanych instrumentów muzycznych świata. Dzisiaj prezentowane są chyba  okolice Mongolii. Starszy facet o płaskiej twarzy pociągając jakby smyczkiem po  jedno- strunowym instrumencie wygrywa najprzeróżniejsze skoczne melodie.  Gdy nadjeżdża pociąg przerywa grę i przytrzymuje rzucane mu jednodolarówki żeby nie rozpierzchły się w tłumie.Wsiadam, trochę dziś tłoczno, z oddali dochodzi jakieś Negro-Spirituals. Słychać go coraz głośniej i głośniej. Po chwili kołyszącym się krokiem przemaszerowywuje obok nas trzyosobowy chórek. Ależ mają głos. Urzeczeni mogą wrzucić datki do papierowej torebki.
 
Wysiadam przy 86. Stąd już blisko do Metropolitan Museum of Art mieszczącego się na 5th Avenue, przy wschodniej ścianie Central Parku. XIX wieczne gmaszysko zbudowano w stylu europejskim określanym tu jako Beax-Art, chyba po to żeby zamęczyć ludzi na śmierć. Czy obejrzeliście kiedyś ponad dwa miliony eksponatów?

Wchodzę do środka. dzisiaj nie trzeba kupować biletów, ale można coś ofiarować. Ofiarowuję więc $10 i zostaję oficjalnym sponsorem MET. Dostaję nawet odznakę. Wybieram kolekcję sztuki afrykańskiej i wystawę "Od Cezanne'a do Picassa. Ambroise Vollard, patron awangardy". Więcej nie dam rady. Afryka (mam słabość) powala mnie od razu i zaczynam się zastanawiać dlaczego. Po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że sztuka ta to połączenie kreatywności i perfekcyjnej techniki  z wysublimowanym wyczuciem proporcji i estetyki. Sztuka zachodu jest oczywiście technicznie doskonała, ale w większej mierze (do początków XX w.) odtwórcza, dlatego dość monotonna. A tu tyle inwencji. Nic dziwnego, że afrykańska rzeźba zachwyciła Picassa i mu współczesnych. Dlaczego to ma być sztuka prymitywna? No właśnie, dlaczego? Jeszcze Vollard i na dzisiaj dosyć. Niedługo wrócę tu znowu obejrzeć choinkę na której zawisną XVIII - wieczne neapolitańskie aniołki i cherubiny, barokową szopkę naturalnej wielkości oraz "lightening ceremony" (jeszcze nie bardzo wiem co to).







Wychodząc z muzeum obserwuję zakończenie maratonu. Już ledwo, ledwo biegną. Ja mam swoje własne maratony. Z góry na dół w stacjach metra (czasem chyba z pięć pięter w górę lub w dół i wzdłuż i wszerz Manhattanu. Idę sobie przez Central Park, drzewa jesienne ale jeszcze dużo zieleni. Unoszący się wszędzie zniewalający zapach prażonych w miodzie orzeszków zmusza mnie do zakupu. Pojawiły się już pieczone kasztany. Paru sprzedających je, chyba Pakistańczyków, kłóci się zawzięcie gestykulując rękami. Trzy metry kwadratowe wschodu. Po chwili jednak dostaję swoją torebeczkę. Ze względów higienicznych (jednak i mi się udziela) opracowałam sposób jedzenia ich prosto z torebki, nie dotykając palcami. 




Niebywale eleganckie i niebywale drogie sklepy na 5th Avenue przyciągają raczej ciekawym wnętrzem niż tym co się w nich sprzedaje. Wchodzę do paru.. Idę popatrzeć na lodowisko w Rockefeller Center. Siwy niezmiernie przystojny Hindus kręci piruety. Japończyk prosi, żeby mu zrobić zdjęcie.  Idę dalej 5th Avenue, potem przez Broadway...i sobie myślę że te spacery chyba ciekawsze od muzeum. Na Union Square nawet mogę dostać FREE HUG (uścisk za darmo), ale jeszcze nie sprawdziłam jak to się odbywa. Na razie tylko przyglądam się facetowi oferującemu te usługi. .Dochodzę do ulicy 8, dalej już nie mam siły. Bądź co bądź zaczęłam od 86, no wiec znowu metro. Wysiadam przy promie. Mongolczyk dalej gra ale już mniej skocznie. W budynku stacji promu ktoś czyta na głos biblię opatrując ją własnym komentarzem. Takie "Słowo na Niedzielę"... dużo ludzi słucha... wsiadamy płyniemy wysiadamy. Kaznodzieja po drugiej stronie, już na Staten Island zbiera datki na swój kościół..

 PS. Sprawdziłam. British Museum w Londynie ma około 7 milionów eksponatów, więc jednak Europa górą!

No i życie codzienne w Nowym Jorku w wieku XXI


Co miesiąc przyjeżdża Pani H.  myć psy. Psy zabierane są do vana wyposażonego w generator do ogrzewania wody, suszarki i Bóg wie co i tam myte czesane, perfumowane itp. Tym razem zamiast pani H. przyjechał facet w okularach Eltona Johna i czapce Stańczyka, spod której wystawały kosmyki tlenionych na blond włosów. Na psach jednak nie zrobiło to żadnego wrażenia.Na zakończenie kazał mi sprawdzić czy maja odpowiednio miękką sierść i dobrze przycięte pazurki. Dostały tez cukierki na lepszy psi oddech.

Nasza marsjańska pralka z mnóstwem programów (nawet przeciwzmarszczkowych) po naradzie rodzinnej została zastąpiona prawie Franią. Nastawiamy tylko: woda ciepła/zimna i dużo prania/mało prania. I wreszcie wszystko jest wyprane jak należy. Co ciekawe tu prawie wszystko pierze się w zimnej wodzie.

Dzisiaj widziałam wiewiórkę wcinającą pączka.. Bardzo jej smakował. Uciekła z nim na drzewo, żebym jej przypadkiem go nie zjadła.