niedziela, 3 stycznia 2016

MET



 czyli Metropolitan Museum of Art


Dotarcie do Mertopolitan Museum of Art zajmuje mi ponad dwie godziny. Autobus wlecze się niemiłosiernie, staje na każdym przystanku. Kierowca informuje oczekujących na inny autobus, że "79 nie pojedzie na Brookyn bo zamknięty jest most, i że dzisiaj na Brooklyn trzeba przez Manhattan".. no bo biegnie słynny coroczny Nowojorski Maraton..Więcej też dzisiaj niepełnosprawnych niż zazwyczaj. Wówczas autobus przyklęka lub otwiera specjalny podest żeby mogli wjechać na wózkach, a to trwa parę minut. Wreszcie docieram do promu, a potem do metra. 

Znowu ktoś gra. Podróżując metrem jestem uczestnikiem warsztatów na temat nieznanych instrumentów muzycznych świata. Dzisiaj prezentowane są chyba  okolice Mongolii. Starszy facet o płaskiej twarzy pociągając jakby smyczkiem po  jedno- strunowym instrumencie wygrywa najprzeróżniejsze skoczne melodie.  Gdy nadjeżdża pociąg przerywa grę i przytrzymuje rzucane mu jednodolarówki żeby nie rozpierzchły się w tłumie.Wsiadam, trochę dziś tłoczno, z oddali dochodzi jakieś Negro-Spirituals. Słychać go coraz głośniej i głośniej. Po chwili kołyszącym się krokiem przemaszerowywuje obok nas trzyosobowy chórek. Ależ mają głos. Urzeczeni mogą wrzucić datki do papierowej torebki.
 
Wysiadam przy 86. Stąd już blisko do Metropolitan Museum of Art mieszczącego się na 5th Avenue, przy wschodniej ścianie Central Parku. XIX wieczne gmaszysko zbudowano w stylu europejskim określanym tu jako Beax-Art, chyba po to żeby zamęczyć ludzi na śmierć. Czy obejrzeliście kiedyś ponad dwa miliony eksponatów?

Wchodzę do środka. dzisiaj nie trzeba kupować biletów, ale można coś ofiarować. Ofiarowuję więc $10 i zostaję oficjalnym sponsorem MET. Dostaję nawet odznakę. Wybieram kolekcję sztuki afrykańskiej i wystawę "Od Cezanne'a do Picassa. Ambroise Vollard, patron awangardy". Więcej nie dam rady. Afryka (mam słabość) powala mnie od razu i zaczynam się zastanawiać dlaczego. Po jakimś czasie dochodzę do wniosku, że sztuka ta to połączenie kreatywności i perfekcyjnej techniki  z wysublimowanym wyczuciem proporcji i estetyki. Sztuka zachodu jest oczywiście technicznie doskonała, ale w większej mierze (do początków XX w.) odtwórcza, dlatego dość monotonna. A tu tyle inwencji. Nic dziwnego, że afrykańska rzeźba zachwyciła Picassa i mu współczesnych. Dlaczego to ma być sztuka prymitywna? No właśnie, dlaczego? Jeszcze Vollard i na dzisiaj dosyć. Niedługo wrócę tu znowu obejrzeć choinkę na której zawisną XVIII - wieczne neapolitańskie aniołki i cherubiny, barokową szopkę naturalnej wielkości oraz "lightening ceremony" (jeszcze nie bardzo wiem co to).







Wychodząc z muzeum obserwuję zakończenie maratonu. Już ledwo, ledwo biegną. Ja mam swoje własne maratony. Z góry na dół w stacjach metra (czasem chyba z pięć pięter w górę lub w dół i wzdłuż i wszerz Manhattanu. Idę sobie przez Central Park, drzewa jesienne ale jeszcze dużo zieleni. Unoszący się wszędzie zniewalający zapach prażonych w miodzie orzeszków zmusza mnie do zakupu. Pojawiły się już pieczone kasztany. Paru sprzedających je, chyba Pakistańczyków, kłóci się zawzięcie gestykulując rękami. Trzy metry kwadratowe wschodu. Po chwili jednak dostaję swoją torebeczkę. Ze względów higienicznych (jednak i mi się udziela) opracowałam sposób jedzenia ich prosto z torebki, nie dotykając palcami. 




Niebywale eleganckie i niebywale drogie sklepy na 5th Avenue przyciągają raczej ciekawym wnętrzem niż tym co się w nich sprzedaje. Wchodzę do paru.. Idę popatrzeć na lodowisko w Rockefeller Center. Siwy niezmiernie przystojny Hindus kręci piruety. Japończyk prosi, żeby mu zrobić zdjęcie.  Idę dalej 5th Avenue, potem przez Broadway...i sobie myślę że te spacery chyba ciekawsze od muzeum. Na Union Square nawet mogę dostać FREE HUG (uścisk za darmo), ale jeszcze nie sprawdziłam jak to się odbywa. Na razie tylko przyglądam się facetowi oferującemu te usługi. .Dochodzę do ulicy 8, dalej już nie mam siły. Bądź co bądź zaczęłam od 86, no wiec znowu metro. Wysiadam przy promie. Mongolczyk dalej gra ale już mniej skocznie. W budynku stacji promu ktoś czyta na głos biblię opatrując ją własnym komentarzem. Takie "Słowo na Niedzielę"... dużo ludzi słucha... wsiadamy płyniemy wysiadamy. Kaznodzieja po drugiej stronie, już na Staten Island zbiera datki na swój kościół..

 PS. Sprawdziłam. British Museum w Londynie ma około 7 milionów eksponatów, więc jednak Europa górą!

No i życie codzienne w Nowym Jorku w wieku XXI


Co miesiąc przyjeżdża Pani H.  myć psy. Psy zabierane są do vana wyposażonego w generator do ogrzewania wody, suszarki i Bóg wie co i tam myte czesane, perfumowane itp. Tym razem zamiast pani H. przyjechał facet w okularach Eltona Johna i czapce Stańczyka, spod której wystawały kosmyki tlenionych na blond włosów. Na psach jednak nie zrobiło to żadnego wrażenia.Na zakończenie kazał mi sprawdzić czy maja odpowiednio miękką sierść i dobrze przycięte pazurki. Dostały tez cukierki na lepszy psi oddech.

Nasza marsjańska pralka z mnóstwem programów (nawet przeciwzmarszczkowych) po naradzie rodzinnej została zastąpiona prawie Franią. Nastawiamy tylko: woda ciepła/zimna i dużo prania/mało prania. I wreszcie wszystko jest wyprane jak należy. Co ciekawe tu prawie wszystko pierze się w zimnej wodzie.

Dzisiaj widziałam wiewiórkę wcinającą pączka.. Bardzo jej smakował. Uciekła z nim na drzewo, żebym jej przypadkiem go nie zjadła.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz