środa, 9 grudnia 2015

Niedzielny spacer po Manhattanie


zaczynamy dziś... 


od wizyty w   中国 (czytaj Chiny).
Do Państwa Środka wchodzi  się niepostrzeżenie, ulicą  idąc Canal St (na Dolnym Manhattanie) w kierunku zachodnim. Z początku tu i owdzie mijamy jedynie chińskie kramy. Po chwili znikają białe twarze a angielszczyzna ustępuje dziwnej melodii niezrozumiałego języka. Nagle znajduje się w zupełnie innym świecie. Spoglądając w górę widzę czasem dachy przypominające dachy pagody i pełno wiszących chińskich reklam. Na poziomie zero królują długie, otwarte sklepiki (bez przedniej ściany) oferujące cały asortyment chińszczyzny, nastawionej chyba na turystów (choć trudno mi ich wypatrzyć). A wiec mamy tu wachlarze i parasolki z bibułki, lampiony, smoki, amulety, figurki Buddy, pozytywki odgrywające chińskie melodyjki, czapeczki chińskie z dwoma czarnymi warkoczykami po bokach, tudzież wszystko co może się wam z Chinami skojarzyć.



Miedzy kramami krążą podejrzani Chińczycy szeptem proponując kupno złota, diamentów i zegarków (to w języku angielskim) i drobniutkie kobietki zachęcające do nabycia torebek, które pokazują na zdjęciach i by je nabyć trzeba gdzieś się udać.. nie sprawdzam gdzie.




Dużo ciekawsze od nich są stragany z górami azjatyckich owoców i warzyw. Tu można nabyć świeże lichi, wiązki owoców longan (baldachowate łodyżki zakończone niewielkimi kulkami w kolorze kiwi), rambutan, przypominający małe okrągłe czerwonawe jerzyki, owoc smoka barwy ostrego różu jaki spotyka się na chińskich akwarelach, słodkie kiwi,  liście przypominające nasz szpinak, korzenie imbiru rożnej wielkości i mnóstwo innych różności, których nazw nie znam, bo nie znam chińskiego... a tu wszystko jest po chińsku i napisy i ceny.






Wchodząc głębiej, a raczej idąc w kierunku smrodu, trafiam do wielkich kramów rybnych. Towar wazy się tu na okrągłych wagach zawieszonych na łańcuchu. Coróż lądują na nich ryby, krewetki, jakieś muszle, kraby.. głównie świeże, ale także suszone. Ruch duży, i gwar duży. Wszyscy się targują, wybierają, przebierają.








Tu można tez zakupić przeróżne zioła i żeń szeń w różnej postaci. Nieco dalej prawdziwe chińskie kluski gotowane jakby na parze, takie jak widuje się w filmach i jakaś zupa koloru błota. Miedzy tym wszystkim od czasu do czasu witryny w suterynie oferują chiński masaż (cena uzależniona od czasu masowania).
Przez szybę zaglądam do chińskiej knajpki i przyglądam się jak się je pałeczkami zupę. Nie wchodzę i nic nie zamawiam bo nic nie rozumiem...(Po jakimś czasie nie będzie to już przeszkodą).
Na rogu długa kolejka... w malej budeczce na kolkach Chińczyk piecze ciasteczka (Hong Kong cookies). Procedura taka jak przy naszych gofrach, ale po wyjęciu z formy te gofry rozpadają się na małe kuleczki. Torebeczka za dolara. W pobliżu sklep z herbatą, medymekantami i porcelana. Tu spędzam chyba z godzinę. Wychodząc przyglądam się jak stary Chińczyk wyplata z iście chińską precyzja i cierpliwością  zwierzęta i rajskie ptaki z barwionej trzciny.

China Town na Manhattanie zamieszkuje obecnie około 100 000 Chińczyków (co ciekawe, na początku XX w było tu jedynie ok 7000 przybyszy z Chin, w tym tylko 142 kobiety). Kwitnie tu czarny handel, dalej istnieją fabryczki zatrudniające robotników za prawie darmowa place, a chińskie gangi posiadają swoje sfery wpływów.








Chiny graniczą ze słoneczną Italią zwaną Little Italy. Przekraczając granicę włosko - chińską, (znowu hop! i jesteśmy w...) od razu wchodzimy do cudownego włoskiego sklepu z wiszącymi wielkimi szynkami, suchą kiełbasą, wielkimi serami no i oczywiście winem. Im dalej tym bardziej włosko, ale to znacie..brakuje tylko gondolierów...

Spędzam chwilkę we Włoszech rozkoszując się zapachem serów i oregano, wracam na Manhattan... i idę sobie oglądając to i owo







A więc, na rogu 5th Avenue i ulicy 29, sklep Indyjski a w nim przeróżne Sari i indyjskie stroje bardzo wykwintne i bardzo drogie, malutki sklepik z japońskim origami, w którym można kupić kolczyki - żurawie z utwardzonego lakierem złotego papieru, maleńkie tarty z przeróżnymi owocami, croissanty z łososiem i inne francuskie specjały we francuskiej patiserie na jednym z rogów Union Square.




Wchodząc w te rożne światy lawiruje w odpowiadających im światach dźwięków i zapachów...coś niesamowitego.

Na Broadwayu, tuż przy przystanku autobusu napotykam pastelowego człowieka. Właściwie z początku nie wiem że to człowiek, bo widzę jedynie ruchomą jasno-pastelową plamę. Po chwili ta pastelowa plama prostuje się i z wielkiego kosza na śmieci wylana się ciemna twarz w czymś co można by nazwać peruką w kształcie wielkiego afro skonstruowanego z półprzezroczystych barwnych nylonowych wstążeczek powiewających na wietrze. Do tego żakiet i spodnie podobnej barwy z mnóstwem naszywek, guziczków i naszyweczek. Żywy teatr. Scenografia gotowa.

Na autobus czekam prawie godzinę i gdy do niego wsiadam (z trudem, duży tłok)... jest już prawie ciemno. Mimo to przez okno widzę "ulice Baniek Mydlanych". Kończy się jakiś uliczny jarmark i cala przecznica Broadwayu tonie w unoszących się w powietrzu bankach mydlanych przeróżnej wielkości, w których w świetle zachodzącego słońca odbija się Nowy Jork. 

A z życia codziennego..


Tuż przed Halloweenem co poniektóre drzewa i krzewy zostały spowite sztuczna pajęczyna. W Central Parku szykuje się Halloweenowa Parada. By wziąć w niej udział trzeba przed 10 rano zarejestrować się z dynią.



  
Wszędzie pełno chryzantem, najpiękniejsze  chyba przed biblioteką na Manhattanie, olbrzymi różnokolorowy  rząd. 
 

   W niektórych sklepach pojawiają się już świąteczne dekoracje. Na razie choinki bez ozdób z mnóstwem maleńkich światełek i typowe, bożonarodzeniowe bukiety, z których najładniejszy chyba to rubinowe kwiaty amarylisu ozdobione gałązkami jodły kanadyjskiej lub srebrnego świerka.
 
   W Macy's  można kupić przeróżne świąteczne zastawy; oprócz typowych, również w stylu "lodowym" jak z Królowej Śniegu (srebro, biel, szkło i gdzieniegdzie lustro)


      Otwarto lodowiska, w tym tez słynne w Rockefeller Center.


   No i kulinaria, bo jakżeby inaczej



U moich Włochów czwartek był dniem kiełbasianym. Została wyprodukowana kiełbasa domowa ostra i łagodna, bez udziału rzeźnika całkowicie domowym sposobem (bo przynajmniej wiemy co jemy). Zwija się ja w ślimaki i zamraża lub wędzi i suszy na "salami".

Zagłębiam się w tajniki kuchni brazylijskiej. Podobnie jak w kuchni japońskiej, stosuje się tez tu gotowanie przez zanurzenie np krewetek w kwasie (możne być tez sok cytrynowy "osłodzony" pomarańczowym)

  Pojawiły się persimony. Pigwa (ta duża, jaka była u Babci w Gorzkowie) wszędzie na porządku dziennym.






1 komentarz:

  1. PIEKNIE ANIU I SZATA GRAFICZNA TEZ OKEY!!!
    POZDRAWIAM
    MALGORZATA

    OdpowiedzUsuń