środa, 30 grudnia 2015

Parę spostrzeżeń



i rzeczy zauważonych

Chociaż drzewa jeszcze bardzo zielone, robi się coraz bardziej Halloweenowo. Przed domami zaczynają pojawiać się rożne miłe, mniejsze i większe, ale zawsze białe, bałwankowate dmuchane duchy. Niektóre zamiast straszyć świecą po nocach. Stoją na ziemi lub zwisają z dachu w towarzystwie czarownic, dyń – większych lub mniejszych, kotów zawsze czarnych i strasznych straszydeł. W ogrodniczych sklepach chryzantemy w doniczkach prawdziwe !!! oraz piramidy dyń i dyniek. Niedaleko specjalny wielki sklep hurtowy z Haloweenowymi akcesoriami.... ale najładniejsze są duszki powiewające na wietrze.

Na ulicy 14 niedaleko prawdziwej kwiaciarni (nota bene pojawiają się stragany z kwiatami na ulicach – bukiet hortensji drzewiastej, naszej nawojowskiej 15$) prawdziwy sklep warzywno-kolonialny nomen omen – Garden of Eden. Jest to sklep do zwiedzania. Można go tez traktować edukacyjnie. Warzywa te co u nas, ale też mnóstwo innych z całego świata, grzyby, owoce, których nazw Wam nie przytoczę ... z ciekawostek brzoskwinie pączkowe (ale w kształcie pączków amerykańskich). Rożne orzeszki, bakalie, ale też mleko kokosowe, migdałowe, laskowo-orzeszkowe, sojowe w rożnych wersjach ... kawa jak u Meinl’a we Wiedniu. Można sobie wybrać, zmielić... rożne cuda cudeńka, przystaweczki itp oraz oczywiście kosze rożnych dyn i dyniek wypolerowanych na błysk.

Na tej samej ulicy, ale już przy Union Square jest sklep z butami i torbami z surowo wyprawianej skóry, do którego chodzę oglądać żyrandole. Wielkie, kolorowe bardzo nowoczesne. Zachwycające. Każdy inny.

Na Union Square w parku pomnik Ghandiego, bardzo ciekawy bo inny. Otóż Ghandi kroczy ku nam przez bambusowate trawy, otoczone kępą ciekawie zakomponowanej zieleni. To otoczenie zieleni, stylizowanej na roślinność Indii robi duże wrażenie. Doskonały pomysł.



W tym samym parku, podobnie jak wszędzie plac zabaw dla dzieci. Byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to że każdy taki placyk ogrodzony jest siatką wysoką chyba na trzy metry. Wygląda to jak wielka klatka na dzieci, w której można je spokojnie wypuścić, rozsiąść się na ławce i nawet spokojnie przeczytać gazetę nie obawiając się ze nasz maluch gdzieś nawieje...


Na ulicy 28-mej, kolo przystanku autobusu mam ulubioną sklepo-knajpkę. Można tam kupić rożne specjały, na wynos lub do konsumpcji na miejscu. Dwa wielkie bary sałatkowe, serwujące tez potrawy mięsne, zimne i cieple, w których się przebiera, wybierając co dusza zapragnie. 1 funt różności niecałe 6$. Można tam też zakupić, podobnie jak w sklepie, rożne rzeczy: landrynki o smaku zielonej herbaty i imbiru, czekolady Lindta, owoce, ciastka (dobre są plastry krojonego ciasta podobnego do naszej babki, ale większe, każdy z osobna zawijane w folie - co najmniej 10 rodzajów do wyboru), wina, napoje. Ostatnio zakupiłam tam puszkę piwa i dostałam do niej od razu papierowa torebkę... (to jakbym przypadkiem sobie je chciała wypić na ulicy). W knajpce tej siedział ciekawy facet o rysach azjatyckich. Na kolanach miał rozłożoną partytyrę, na uszach słuchawki. Wsłuchany – nieobecny, patrząc na partyturę grał na niewidzialnym fortepianie... Przerywał, zaczynał od nowa...chyba ćwiczył. Wyglądało to niesamowicie. Jak najlepsza pantomima.

No i dalej te fasady...kilometry fasad. Każda inna i każda piękniejsza i ciekawsza od drugiej. 














I zapachy. Manhattan pachnie. To Perfumami,  to  zapachami dochodzącymi z eleganckich sklepów, to prażonymi orzeszkami, to kebabem, to prażoną kukurydzą, to świeżym pieczonym to ciastem.  Bohater „Pachnidła” by zwariował.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz