czwartek, 31 grudnia 2015

Znowu Manhattan




Tak wygląda Manhattan jak dopływa się do niego promem ze Staten Island. Stąd też odpływa prom do Statuy Wolności (jak chciałoby się pod nią stanąć) i na wyspę Ellis, gdzie przez długie lata (do 1954r) był punkt kontroli emigrantów. Tam stawiali pierwsze kroki na amerykańskiej  ziemi. Teraz jest tam Muzeum Emigracji, czyli właściwie historii USA. Na tle wieżowców, przy moście widać terminal promów).






Tu wysiadam z promu. I mijam niewielki budynek z końca XVIII w., kościół Matki Boskiej  Różańcowej mieszczący kaplicę Elizabeth Ann Seton, pierwszej amerykańskiej świętej.  Potem albo włóczę się po dolnym Manhattanie albo wsiadam w autobus i jadę wyżej, w stronę Central Parku. Tym razem wsiadłam w autobus by podjechać na Union Square, do księgarni Barnes & Noble. Po drodze zgadała mnie jakaś bezrobotna (i chyba bezdomna) Włoszka. Dzięki temu przejechałam dwa przystanki. Muszę się wrócić. Dzięki temu odkrywam 14 ulicę z prawdziwą, olbrzymią kwiaciarnią. Są w niej najprawdziwsze azalie, fiołki, róże, jakieś egzotyczne kwiaty. Jest na co popatrzeć. Bukiet róż (taki jak mi się podoba) okolo 100$.

Na środku Union Square jest niewielki park. Pełno ludzi. Siedzą na ławkach, leżą na trawie. Chłoną wolność i słońce. Naokoło parku targ warzywno-owocowy. Nie krakowski Kleparz, ale prawie. Można tu kupić sezonowe owoce i jarzyny bezpośrednio od farmerów. Pachnie świeżą bazylią i ziołami, rożnymi pomidorami, papryką.. .... są tu także bukieciki świeżych kwiatów.

Wchodzę do księgarni. Cztery pietra. Na każde ruchome schody. Tu można przyjść na cały dzień, brać książki i czytać bez końca. Siada się jak kto woli - na podłodze, albo na krześle (od czasu do czasu są tu odczyty, spotkania z autorami itp, wiec jest tez miejsce krzesełkowe). Jeśli się nie ogląda, a czegoś szuka, trzeba pytać gdzie to jest. Wtedy odnalezienie tego czegoś trwa kilka minut - tyle ile czasu zajmuje wystukanie tytułu na komputerze. Dostaje się kartkę z nr pietra i działu.


W ten też sposób znajduje to czego szukam. Siedzę tam jednak dużo dłużej i oglądam, oglądam, oglądam... przyjdę tu w jakiś deszczowy dzień. Idę płacić. Pani w kasie oczywiście pyta jak sie czuje i czy wszystko OK. Pogoda ładna, mówi..itd. Rozmawiamy chwilkę milo. Wychodzę. Portier w liberii znowu mnie zagaduje: "How are you? Fine? Have a nice day!". Życzę mu tego samego i wychodzę.

Przechodzę przez Union Square, oglądam podkoszulki .. śmieszne. Jeden ze zdjęciem Indian ze strzelbami i napisem :"We' ve been fighting terrorism since 1492" (Walczymy z terroryzmem od 1492 roku), inny z napisem COSMOPOLITAN ułożonym z symboli używanych przez rożne religie. Ciekawe. Broadwayem idę w kierunku promu.

Wszyscy wiecie co to Broadway. Jednak pewnie wszyscy  nie wiecie że: ciągnie się wzdłuż całego Manhattanu (około 21km), że nie wszędzie są teatry, że ulica nie jest wcale szeroka (broad) i że jest na niej ruch jednokierunkowy. Idąc od Union Square w kierunku dolnego Manhattanu można wejść do bardzo ekskluzywnych sklepów, rożnych kafejek (Nie ma tu kawiarni w europejskim znaczeniu tego słowa. W kawiarniach owszem kawa, przeróżna ale też zawsze coś do jedzenia), przedziwnych sklepików np z indiańsko-westernowymi akcesoriami, itp. Tutaj tez zabudowa jest częściowo nieco niższa, ale fasady domów tak piękne, że idzie się z głową zadartą do góry. Po jakimś czasie boli szyja, ale nie da się nie patrzeć i podziwiać  i tak kilometrami..












Nieco bliżej Wall Street, po prawej mam eleganckie sklepy (chodnik jest wąski), piękne wystawy, wnętrza i dochodzące z nich niebiańskie zapachy, po lewej na chodniku Afrykański targ. Na płachtach rozłożonych na ziemi sterty torebek, książek, Bóg wie czego. No i ciągłe zachęty, żeby obejrzeć, kupić. "Nie dzisiaj, innym razem?" Ale dlaczego? Poparz? To taka okazja! Rolex za 10 dolarów... ".. słyszę przez parę kilometrów. Tak wiec Panie i Panowie! Na prawo Ci z kasa, na lewo Ci bez kasy..

Z końca "targu" dochodzi bębnienie. Potężny Afrykańczyk gra na... trzech plastikowych kubłach po farbie i na koszu na śmieci. Ale jak gra. Wirtuozeria. Brzmi tak jakby miał co najmniej z dziesięć bębnów. Od czasu do czasu przewraca jeden kubeł i gra na krawędzi, czasem podnosi niektóre stopami, leciutko żeby uzyskać inny dźwięk.Czasem trąca kosz, żeby uzyskać dźwięk metaliczny. Nie ma przechodnia który by nie przystanął i nie wrzucił mu przynajmniej dolara. Stoję przy nim chyba ponad pół godziny.

Dochodzę do promu, idę jeszcze przez jeden park. Blattery Park, już nad samym oceanem, z pięknym pomnikiem ku czci żołnierzy poległych na morzu w czasie II wojny światowej. Stoi tu mim (taki jakich dużo w Krakowie) naśladujący Statuę Wolności. Patrze na niego przez chwile. W pewnym momencie Statua zdejmuje maskę, uśmiecha się do mnie czarną, spoconą twarzą i mówi: "Strasznie dzisiaj gorąco, muszę sobie chwilkę odetchnąć". 









No i promem, kolo prawdziwej Statuy Wolności, z obolałą szyją wracam na Staten Island.




Ameryka, Ameryka


Design



Typowa Hameryka. bardzo dużo sztuczności. Przypomina to trochę życie na wielkiej scenie wśród scenografii. Sztuczne kwiaty, sztuczne roślinki, wazony ze styropianu do złudzenia przypominające ceramiczne itd. Trzeba jednak przyznać, że te sztuczności są doskonale podrobione i trzeba ich dotknąć żeby sprawdzić co to. Przy przyćmionym świetle (jakie tu jest w większości pomieszczeń) nie do odróżnienia (np w Rockefeller Center).



Nie widziałam u nikogo żywych kwiatów w wazonie, ale kwieciarnie są (mało). Natomiast są przydomowe ogródki od tylu (tzw yard), gdzie uprawia się pomidory, bazylię, rozmaryn itp. Prześmieszny styl łózek (chyba trudno kupić coś innego, bo królują wszędzie). Takie wysokie strasznie - trzeba na nie wdrapać) nakrywane na dzień kapa z mnóstwem poduszek. Wszystko takie same tylko materiał inny. Poza tym mnóstwo szkła (blaty stołów, półki, itp) i ściany luster. Dosłownie ŚCIANY. Cały czas szukam określenia na tutejszy styl panujący w 90%. Taki neo-eklektyzm chyba. Dużo rożnych rzeczy w rożnych stylach, np barokowe biurko, itp ale też dość nowoczesna kuchnia zwieńczona gzymsem z wolimi oczkami ozdobionym liśćmi akantu, czy rokokowym mankamencikiem, itp. Strasznie pomieszane.


Fobie

Zarazki. Wszystkie płyny z silnymi środkami dezynfekcyjnymi. Gdy dotyka się czegokolwiek (w autobusie, przyrządów do ćwiczeń w "gym",  itd trzeba się wycierać dezyfekcjonującą ściereczką.  (Nie wycieram się i nic mi nie jest). Nie daj Boże przyjechać z Afryki lub z Azji. Może to i zrozumiale, bo przy tylu nacjach - prawie wszystkie narody świata - możliwość przywleczenia różnych chorób, dla białych trudnych do wyleczenia, a łatwych do złapania.

Komary i inne robactwo


Nie wiem czy tutejsze komary roznoszą malarie, ale może, bo klimat tu jest tropikalny. Temperatury przy których umierali to raptem 33 C. Cóż to jest. Ale rzeczywiście był upal nie do zniesienia przez wilgotność sięgającą 80% wiec oddychało się parą w temp 33C. Jest to o tyle trudniejsze, że prawie wszystkie pomieszczenia, samochody i autobusy są klimatyzowane, wiec jak wyjdzie się na zewnątrz to jakby wejść do sauny czy pieca. Po jakimś czasie człowiek się przyzwyczaja i jest OK, ale te zmiany gorąco-zimno paskudne. Ale wracając do komarów. Wszędzie siatki w oknach - cudowne bo nie ma much, ciem itp wieczorem. Co jakiś czas pryskają z samolotu kolejne dzielnice.Wszelkie robactwo powoduje prawie histerię. Nasze pajączki w Nawojowej i wszechobecne pajęczyny przyprawiłyby większość Amerykanów (białych) o zawał serca.


A poza tym...

Wszystko jest po angielsku i hiszpańsku - chodzi mi o instrukcje obsługi, itp, także niektóre programy TV.

Przy bardzo wielu domach powiewa amerykańska flaga, przeważnie na maszcie - to tak dla przypomnienia, że jesteśmy w USA, a nie gdzie indziej. Flagi są obecne wszędzie w dużych ilościach. 



Woda w Atlantyku czasem brązowa, dosłownie nie do uwierzenia. Ostatnio cała masa kolczastych stworów. Wyglądają jak jakieś zabawki ufo zdalnie sterowane. Nie odkryłam jeszcze gdzie maja oczy, o ile je mają, bo z wierzchu pancerz, w środku 10 łapek jak u kraba.

W wielu bardziej uczęszczanych miejscach np stacja promu, metro, ulice na Manhattanie = defibrylatory, za szkłem do użycia w razie potrzeby natychmiast.

Samochody nie takie wielkie, to już nie era cadillaców. Wszystko takie jak u nas, ale klasy powiedzmy Opla Vectry (mniejsze maja tylko jacyś wariaci). Jedna trzecia wszystkich samochodów to coś w rodzaju Vitary czy Landrowera, ale szalenie komfortowe, zautomatyzowane. Nazywają je tu TRUCKI. Tzn. jak ktoś ma taki, to ma trucka. Marki rożne, dużo japońskich, ale też europejskie i amerykańskie. Bardzo rzadko z normalną skrzynią biegów. Przeważnie wszystko automatic.

Ulice nie wszystkie numerowane, większość ma nazwy, także  te słynne numerowane. Tyle ze rzadko jest to ulica (street). Przeważnie jakas Avenue lub bulwar. Nawet jak mała.

Niedaleko (15 min na piechotę) mamy sklep rosyjski, gdzie można kupić z beczki: kwaśną kapustę, kiszone ogórki, kiszone pomidory, jakieś inne kiszonki (6 beczek), bryndzę z Odessy (jeszcze nie kosztowałam) jest inna niż nasza, w plasterkach, różne rosyjskie specjały, ale także polskie soki z Tymbarku, ogórki w occie itp. No i co ciekawe prawdziwy biały ser, produkowany w Stanach, tzw farmer's cheese. A mówi się, że tu tego nie ma.

W pobliżu kwieciarnia. Pisze jak byk FLORIST (czyli kwiaciarnia) ale bez jednego żywego kwiatka, wszystko sztuczne. 

Ludzi poznaje się tylko po twarzy. Tzn widać czy biały, czy Azjata czy Afrykańczyk. Nie noszą raczej narodowych stroi jak np w Londynie, gdzie widzi sie sari i afrykańskie lapy,  galabije, itp. Wszyscy tu ubrani są po europejsku, tak samo. Przeważnie dżinsy i t-shirt. Słychać też, że mówią  rożnymi językami. Ale jakimi ???

Galerii sztuki w naszym tego słowa znaczeniu bardzo mało. Tzn. są ale raczej dla wtajemniczonych, trzeba wejść dzwoniąc domofonem, itd. Z ulicy nie bardzo. Te co są serwuja obrazy dla wszystkich do wyposażenia wnętrz, jakieś reprodukcje lub amerykanski klasyscyzm czy impresjonizm (trudno powiedzieć czy to kopie starszych czy teraz malowane), raczej paskudne i w jednym typie.

W Mc Donald's na Manhattanie, na antresoli fortepian (żeby się  tam wspiąć wymagane dodatkowe umiejętności). I najlepsze koncerty na świecie. Klasyczna i cudny stary jazz. 



Na co narzekają

Niebywały brud w szpitalach i brak higieny (np przy pobieraniu krwi) w stanie Nowy York. (Podobno zdarzają się "filmowe" szpitale, ale rzadko). Brak pieniędzy na służbę zdrowia, trzeba przynosić swoje chusteczki, ręczniki papierowe, wodę itp, są też trudności z dobrą opieką z ubezpieczenia. Po 65 roku życia lekarz może odmówić przyjęcia pacjenta - trzeba iść do specjalisty dla "staruszków". 

Drobne Oszustwa - trzeba sprawdzać wszystkie rachunki, uważać na resztę itp.

Urzędy. Pani na poczcie załatwia tylko sprawy z listy. Jak coś 5% nietypowe, nie do załatwienia. I tak wszędzie.

Nieświeże warzywa, tzn. długa droga z farmy do sklepu.

Drożyznę (wszystko idzie w górę).

No i kulinaria, bo jakżeby inaczej

Na porządku dziennym słodkie ziemniaki, słodkie banany (do gotowania i smażenia) zwane plantaines, małe czerwone baby banana (malutkie bananki), sałatka z baby spinach (listeczki młodego szpinaku) pomieszanych z różnymi rodzajami sałaty i botwinki,  owoce opuncji, mango, itp. Słodycze ogromne porcje. Mięso cudowne, przynajmniej to, które Lo. przyrządza bo gatunkowo idealne - chyba nie dostanie się czegoś takiego w Polsce. Nigdy w życiu nigdzie nie jadłam równie dobrego, w żadnym kraju. Do tego mnóstwo ziół i przypraw u nas nie do kupienia (może w Anglii tak, w tych rożnych etnicznych sklepikach).

Co polecają w Krakowie

W ostatnim niedzielnym The New York Times długi artykuł o Krakowie. Może nic szczególnego gdyby nie rubryczka zatytułowana"Where to drink" -- Gdzie pić. I co tu mamy: Alchemia, Kitsch (gay friendly club -- zaznaczone), Pauza i Piękny Pies. Co prawda zamknięty ale, jak piszą, mają go na nowo otworzyć w przyszłym miesiącu. Dokładnie z adresami i króciutkimi opisami panującej tam atmosfery. Muzeów i galerii nie wymieniono.

 

środa, 30 grudnia 2015

Wnętrze potwora



 czyli jak działa nowojorska machina


Czy kiedykolwiek włócząc się ulicami wielkich miast zastanawiacie się po czym chodzicie?

Przechadzając się po Manhattanie, od czasu do czasu  natrafiamy na wyrastający prosto z ziemi pomarańczowo bialy komin. Nie jest to bynajmniej żadna instalacja czy element sztuki konceptualnej, choć wygląda dość surrealistycznie. Nowy Jork, niczym smok, zieje parą. Komin zaś należy do założonej w końcu XIX w. Con Edison Company, największego na świecie przedsiębiorstwa ogrzewającego i klimatyzującego wnętrza przy pomocy pary wodnej.  Co roku w podziemiach Manhattanu przetaczane jest, pod wysokim ciśnieniem około 70 milionów ton owej gorącej substancji, pochłanianej następnie przez największe osobistości, takie jak Empire State Building czy Metropolitan. Od czasu narodzin elektryczności i pierwszej elektrowni Edisona,  będącej w stanie oświetlić jedynie parę budynków dolnego Manhattanu (jeden generator produkował energię wystarczającą do zapalenia 800 żarówek) sieć przewodów elektrycznych osiągnęła długość ponad 128 000 km - można by nią okręcić ziemie ponad trzy razy. Apetyt na energie wzrósł do prawie 12 000 000 megawatogodzin rocznie (2000 KW średnio na jednego nowojorczyka).  Potwor wypija ponad 32 miliony litrów wody dziennie. Dostarcza mu się nią dwoma specjalnymi wodnymi tunelami, a wydala przy pomocy sieci ścieków długości ok 11 000 km. 10 000 prac nowojorskiego „MPO” codziennie oczyszcza ulice z 12 000 ton śmieci wybierając je też z ulicznych koszy sięgających powyżej pasa. W tym samym czasie przeprowadza się około 125 milionów rozmów telefonicznych przekazywanych przez trzy rodzaje podziemnych kabli i liczne stacje naziemne do obsługi telefonów komórkowych. No i  codziennie roznosi się 23 miliony sztuk poczty. System wewnętrzny miasta pracuje dzień i noc na pełnych obrotach.  Czy możecie sobie to wszystko wyobrazić?

Znalezione obrazy dla zapytania manhattan steaming system


Tym razem różności..



Grzeczności na co dzień


Tego nie da się opowiedzieć, to trzeba przeżyć.

Dialog 1

Dzwoni V.

V: Hello Ana, How are you?
A: Fine, thanks. And you?
V: Good. Everything OK?
A:Yes, V. perfect. Thank you.
V:Ana, could you do me a favor?
A:Sure V.
V: Could you please be so kind and go upstairs and wake up my son?
A: Of course, V.
V: Thank you very much Ana.
A: You're welcome, V.. Have a nice day.
V: Thank you, you too.
......
 Stosunek uprzejmosci do przekazu wiadomosci 9:1

Dialog 2

Dwóch facetów (z ekipy "myjaczy" okien) myje jedno okno u L. Koniec mycia..

F1: Thank you Andy.
F2: My pleasure, John. In fact I should thank YOU.
F1: Oh, come on Andy!

Stosunek uprzejmości do przekazu wiadomości: 10:0

Dialog 3

V. Senior i V. Junior

wymiana zdań na jakiś tam temat (nie bardzo się zgadzają)

VS: Thank you for being honest with me. I appreciate that. However, I think that you are not right. Sorry to say that... but try to understand me...

VS: Dzięki, że jesteś ze mną szczery. Doceniam to. Jednakże, uważam, że nie masz racji. Przykro mi to powiedzieć, ale spróbuj mnie zrozumieć....

Po czym się jeszcze parę razy przepraszają nawzajem, że się ze sobą nie zgadzają...

Nie wiem jaki stosunek uprzejmości do przekazu wiadomości.

Chyba ciekawe byłoby policzyć ile razy dziennie używa się dziękuję, przepraszam, itp. w stosunku do reszty słów. Ciągle muszę o tym pamiętać, żeby pakować TO wszędzie gdzie tylko się da.

Od początku pobytu nie słyszałam jednego przekleństwa, ani na ulicy, ani w autobusie, ani w metrze ani nigdzie indziej. Może nie byłam jeszcze w "odpowiedniej" dzielnicy.

 


Wrzesień



Święto Pracy (nota bene obchodzone tu we wrześniu bo któryś prezydent się przestraszył, że obchodzenie go 1-go maja może umocnić ruch socjalistyczny, co  mu było bardzo nie w smak i szybko zmienił datę obchodów) zamyka sezon letni. Mimo że pogoda ładna i ciepło, L. zakryła meble na patio plastykową plandeką. Nie usiądzie tam aż do wiosny. Dwie ekipy myjaczy domów (domy się szoruje od dachu po fundamenty Karcherem) i myjaczy okien (tez dachowych) przybyły wyszorować domy i okna przed zimą. Lo. spakowała letnie ciuchy do wielkich plastykowych pudel i wyniosła na strych. Tylko woda w basenach postoi do końca września..

W mieście ciągle jakieś party na pożegnanie lata i festiwale, to włoski, to grecki, itp. Trwają nie 1-2 dni, ale przeważnie cały tydzień. Zaczynają się też przygotowania do Halloween. W Mall'u specjalny  sklep a w nim... rożne maski, stroje czarownic, wróżek, czarowników, czarnych kotów, kościotrupów, duchów, wampirów itp itd najróżniejsze akcesoria do płatania figli i straszenia, miotły dla czarownicy, kartki z życzeniami, rożne rozmaitości w kształcie dyni, czy osobników jw. Lampioniki, świeczki, girlandy sztucznych jesiennych liści, styropianowe lub plastikowe dynie, dosłownie wszystko co można sobie wymarzyć.

W innych sklepach tez zaczyna królować styl dyniowaty, bardziej lub mniej kiczowaty lub mniej lub bardziej wytworny. Najwytworniejszy u Lindt'a (bylo nie było Europa), gdzie w eleganckich pudeleczkach - srebrnych w czarne czarownice lub pomarańczowych w ksztalcie dyni - można nabyć pyszne czekoladki. Chyba sobie kupię, tylko jeszcze nie wiem które.

Znalazłam tez "Sklep Rzeczy Niepotrzebnych". Kupuje się w nim  to czego do szczęścia nam absolutnie nie potrzeba. Tak wiec św. Franciszki tudzież innych świętych i święte w rozmaitych pozycjach figlarnych, figurki grupowe (anonimowe), palmy (i to chyba nawet z modeliny - Dagny wie o co chodzi), pieski, kotki (różnych rozmiarów i ras), plastykowe owoce, kwiatki, girlandki, papierowe czapeczki, itp. Wszytsko za 1 dolara.

Zupełnie inny temat


W Mall'u jest tez miejsce skąd zawsze dochodzi dosyć głośny wrzask, który, prawdę mówiąc mnie tam zwabił. Jest to fryzjer dla dzieci. Dla obywateli tutejszej części świata, pewnie to nic nadzwyczajnego, jednak mnie z postkomunistycznej Polski, bardzo ów przybytek zadziwił i przyglądnęłam się mu dokładnie. Kolorowe ściany. Zamiast krzeseł autka, żabki, itp takie wesele miasteczko. Przed dzieciakiem lustro, ale też telewizor, na którym wyświetla się kreskówki. Do dyspozycji także mnóstwo zabawek. Fryzury wszelakie, dostosowane i do wieku i do gustu i do rasy.

 Pytaliście o ogrody

Otóż, Nowy Jork to nie tylko Manhattan. W Nowym Jorku są tzw borough (takie mniejsze miasta w mieście) pionowe i poziome. Manhattan należy z pewnością do pionowych, ale też jest tam dość dużo zieleni, ale zieleni parkowej od Central Parku począwszy, na wielu mniejszych skończywszy. Czasem na dachach tez się widzi drzewa. Staten Island jest dzielnicą poziomą. Są tu głównie domy jednorodzinne, dużo mniejszych i większych ogrodów. Te z przodu zawsze na pokaz, te z tylu co kto chce, a wiec i bazylia i pomidory i drzewa figowe (tak, owocujące!!!)









Parę spostrzeżeń



i rzeczy zauważonych

Chociaż drzewa jeszcze bardzo zielone, robi się coraz bardziej Halloweenowo. Przed domami zaczynają pojawiać się rożne miłe, mniejsze i większe, ale zawsze białe, bałwankowate dmuchane duchy. Niektóre zamiast straszyć świecą po nocach. Stoją na ziemi lub zwisają z dachu w towarzystwie czarownic, dyń – większych lub mniejszych, kotów zawsze czarnych i strasznych straszydeł. W ogrodniczych sklepach chryzantemy w doniczkach prawdziwe !!! oraz piramidy dyń i dyniek. Niedaleko specjalny wielki sklep hurtowy z Haloweenowymi akcesoriami.... ale najładniejsze są duszki powiewające na wietrze.

Na ulicy 14 niedaleko prawdziwej kwiaciarni (nota bene pojawiają się stragany z kwiatami na ulicach – bukiet hortensji drzewiastej, naszej nawojowskiej 15$) prawdziwy sklep warzywno-kolonialny nomen omen – Garden of Eden. Jest to sklep do zwiedzania. Można go tez traktować edukacyjnie. Warzywa te co u nas, ale też mnóstwo innych z całego świata, grzyby, owoce, których nazw Wam nie przytoczę ... z ciekawostek brzoskwinie pączkowe (ale w kształcie pączków amerykańskich). Rożne orzeszki, bakalie, ale też mleko kokosowe, migdałowe, laskowo-orzeszkowe, sojowe w rożnych wersjach ... kawa jak u Meinl’a we Wiedniu. Można sobie wybrać, zmielić... rożne cuda cudeńka, przystaweczki itp oraz oczywiście kosze rożnych dyn i dyniek wypolerowanych na błysk.

Na tej samej ulicy, ale już przy Union Square jest sklep z butami i torbami z surowo wyprawianej skóry, do którego chodzę oglądać żyrandole. Wielkie, kolorowe bardzo nowoczesne. Zachwycające. Każdy inny.

Na Union Square w parku pomnik Ghandiego, bardzo ciekawy bo inny. Otóż Ghandi kroczy ku nam przez bambusowate trawy, otoczone kępą ciekawie zakomponowanej zieleni. To otoczenie zieleni, stylizowanej na roślinność Indii robi duże wrażenie. Doskonały pomysł.



W tym samym parku, podobnie jak wszędzie plac zabaw dla dzieci. Byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to że każdy taki placyk ogrodzony jest siatką wysoką chyba na trzy metry. Wygląda to jak wielka klatka na dzieci, w której można je spokojnie wypuścić, rozsiąść się na ławce i nawet spokojnie przeczytać gazetę nie obawiając się ze nasz maluch gdzieś nawieje...


Na ulicy 28-mej, kolo przystanku autobusu mam ulubioną sklepo-knajpkę. Można tam kupić rożne specjały, na wynos lub do konsumpcji na miejscu. Dwa wielkie bary sałatkowe, serwujące tez potrawy mięsne, zimne i cieple, w których się przebiera, wybierając co dusza zapragnie. 1 funt różności niecałe 6$. Można tam też zakupić, podobnie jak w sklepie, rożne rzeczy: landrynki o smaku zielonej herbaty i imbiru, czekolady Lindta, owoce, ciastka (dobre są plastry krojonego ciasta podobnego do naszej babki, ale większe, każdy z osobna zawijane w folie - co najmniej 10 rodzajów do wyboru), wina, napoje. Ostatnio zakupiłam tam puszkę piwa i dostałam do niej od razu papierowa torebkę... (to jakbym przypadkiem sobie je chciała wypić na ulicy). W knajpce tej siedział ciekawy facet o rysach azjatyckich. Na kolanach miał rozłożoną partytyrę, na uszach słuchawki. Wsłuchany – nieobecny, patrząc na partyturę grał na niewidzialnym fortepianie... Przerywał, zaczynał od nowa...chyba ćwiczył. Wyglądało to niesamowicie. Jak najlepsza pantomima.

No i dalej te fasady...kilometry fasad. Każda inna i każda piękniejsza i ciekawsza od drugiej. 














I zapachy. Manhattan pachnie. To Perfumami,  to  zapachami dochodzącymi z eleganckich sklepów, to prażonymi orzeszkami, to kebabem, to prażoną kukurydzą, to świeżym pieczonym to ciastem.  Bohater „Pachnidła” by zwariował.

L’shanah Tovah!



Nie, wcale się nie pomyliłam... 

 ale właściwie powinnam powiedzieć słodkiego Nowego Roku  albo..

 



bo właśnie zaczynamy obchodzić Rosz Haszana, czyli Żydowski Nowy Rok.  Koniecznie musicie zjeść kawałek jabłuszka umaczanego w miodzie, by każdy następny dzień był słodki.

Nowy Rok to dni ważne (dwa dni) bo teraz ważą się nasze losy na cały następny rok, albowiem to właśnie teraz Bóg zatwierdza swoje plany. Można jednak z nim nieco popertraktować, wrzucić grzechy do wody i przyrzec poprawę.

Żydowski Nowy Rok obchodzony jest na pamiątkę stworzenia świata. Ortodoksyjni Żydzi spieszą do synagogi. Teraz tez rozlega się dźwięk szofar. (Przypominam: Święto Trąbek. Zerknijcie na Gierymskiego).

Niedługo zaczyna się Ramadan  


"Święty Miesiąc, w którym został zesłany Koran [...] Ktokolwiek z was będzie świadkiem tego miesiąca, niech pości."
(Surah al-Baqarah, 2:185)

W dzień Muzułmańskie restauracje będą zamknięte. Teraz można będzie jeść dopiero po zachodzie słońca. Gdy się ściemni, podobno trzeba zacząć od słodkości (najlepiej daktyli) żeby szybko odzyskać utraconą w ciągu dnia energię.

W ostatnią niedzielę obchodziliśmy

 Dzień Afro-Amerykański. Parada w Harlemie.


Chcieliście o muzeach?



To macie.


The Frick Collection to jedno z najmilszych muzeów świata. Dlaczego? Jest piękne, stosunkowo niewielkie i zupełnie niemuzealne. Nie ma w nim zwykłej muzealnej chronologii, nie ma jakiegoś przewodniego klucza, tematu do zgłębienia. Za to mamy możliwość pochodzenia po rezydencji państwa Frick. A rezydencja jest urocza. 

 Znalezione obrazy dla zapytania frick collection


Tu mieści się obecne muzeum. Pałacyk w stylu neoklasycznym, albo jak tu mówią w stylu europejskich XVIII-to wiecznych rezydencji, w otoczeniu drapaczy chmur wydaje się niewielki. 

Pan Henry Clay Frick zakupił podziwiane dziś przez nas dzieła sztuki, dzięki temu ze jako młody biedny chłopak wymyślił  by w prostym piecyku produkować z węgla koks. Na koksie zrobił kokosowy interes. W wieku trzydziestu lat był już milionerem.

Do rezydencji wchodzi się bocznym wejściem. W niedziele wpuszczają nas tam za dowolnie ofiarowaną sumę. Nawet za 10 centy. Jak tylko wymienimy powitalne "How are you doing today?" i "What's up?" z czarnym portierem (oczywiście w liberii) wchodzimy do oranżerii - ogrodu. Czy spodziewalibyście się ogrodu w samym środku domu? I to przepięknego ogrodu? Z fontanną pośrodku? Można na początek przysiąść na marmurowej ławeczce i rozkoszować się zapachem kwiatów.




Ogród robi niesamowite wrażenie. Może dlatego, ze się go w ogóle nie spodziewamy. Woda szemrze cicho, słońce świeci przez szklany dach i wszędzie unosi się zapach kwiatów (obecnie hiacyntów i storczyków) Zapach kwiatów towarzyszy nam zresztą wszędzie. Różnobarwnych lilii, tulipanów i niebieskich hiacyntów (tak bukiety z hiacyntów, ze dwadzieścia, może więcej w wazonie).

Z ogrodu wchodzi się na pokoje, w których na ścianach wiszą prawdziwe arcydzieła. Wisza tak jakbyśmy je sami sobie powiesili. Tak żeby było po prostu ładnie. Tak wiec mamy Whistlera obok Van Dycka, Milleta obok Maneta. Piekne obrazy Veermera (odkrywam ze "Kobieta w Żółtym Kubraku" ma takie same kolczyki jak "Dziewczyna z Perlą"), Chardina, Goyi, Rembrandta. I, miedzy innymi, "Polskiego Jeźdźca" , pochodzącego z kolekcji ostatniego króla Polski Stanisława Augusta  Poniatowskiego.

Są tu urocze pokoiki Fragonarda i Bouchera, pokój dzienny, koncertowy, jadalny. Ale najpiękniejsza jest biblioteka. Z rzędami pięknie oprawionych książek o sztuce, nakrytych (żeby się nie kurzyły) specjalnymi tkanymi dywanikami.

 Znalezione obrazy dla zapytania frick collection

Same wnętrza robią tak samo duże wrażenie jak obrazy. Wyrafinowane i użyte z nadzwyczajnym umiarem, ornamenty eklektyczne zdobią gzymsy i ściany. Drewniane parkietowe posadzki, przy ścianie okolone są pasem marmuru. Zasłony w oknach wykończone plecionymi kulkami, welurowe płyciny ścian -- ozdobnie plecioną taśmą. W prawie każdym pomieszczeniu znajdujemy tez piękne kominki z kompletnym zestawem przyrządów kominkowych. Oprócz tego, tak jak w domu -- zegary, meble, troszkę porcelany, figurek.. i niewielkich rzeźb. Trzeba przyznać, że jak na biednego chłopaka z Pensylwanii, pan Frick miał świetny gust i wyczucie estetyki.



Obchodzę pokoje po trzy razy, siedzę w ogrodzie.. no i w końcu wychodzę. I idę w dol Madison Avenue. Na wystawach wiosna, w knajpach białe pełne frezje i białe tulipany. W jednej olbrzymi (jak wielki krzew) bukiet białych lilii. Wystawy na Madison Avenue to wystawa sztuki współczesnej. Sklepy przeważnie designerskie. Czasem zastanawiam się jak zarabiają pieniądze. Na przykład sklep z jednym  (identycznym) fasonem butów tyle że w najprzeróżniejszych kolorach. I tak docieram do Barney's of New York ("moja" torba dalej za $1450). "Zimno dzisiaj" - zagaduje czarnego portiera w nausznikach i szaliku. "O tak okropnie. Ale wiesz, najgorsze to to ze każą nam się golić. Strasznie mi zimno w brodę" - mówi i zaprasza do środka. Ten sklep też ogląda się jak muzeum. Zarówno ze względu na eksponaty jak i na ich ceny. Dzieła sztuki -- wiadomo drogie. "Moja" torba wydaje się niczym w porównaniu z para kowbojek z krokodyla za $6000. (nie pomyliłam zer) czy kolia za 25000$. 
















Na 45 ulicy sklep z Judaikami. Jest tu wszystko. Przeróżne mezuzy, lampki chanukowe, wskaźniki do czytania tory, księgi, a nawet rogi wielkie kręte (nie spróbowałam jak się w nie dmie). Ciekawe jaki wydają dźwięk..  

I tak dochodzę (uff!! kilometry, a raczej mile) do ulicy 8 (z 70- tej). Tu za dwa dolary (albo niecałe trzy w wersji ulepszonej) można dostać kawałek pizzy we włoskiej Pizzerii "Famiglia". Pizzeria prosta ale nie byle jaka. Ich pizze jadają miedzy innymi Bill Cosby, Nicolas Cage, Barbra Streisand, Al Pacino i JA. Kupuję wersję ulepszoną (wszystko co zawiera coś więcej niż sos pomidorowy i ser) mając tym samym udział w 20 tysiącach kawałków pizzy sprzedawanych dziennie. Siadam i zajadam obserwując przez okno najdziwniejszych ludzi świata. 



Potem jeszcze kawka w Starbucks Coffee, gdzie barista lub baristo (zdecydowanie wole baristo) przygotuje Wam kawę wedle indywidualnego upodobania. Można wydziwiać do woli. Ja jestem klientem mało uciążliwym i zdecydowanym. Zawsze pijam doppio czyli podwójne espresso.

Wiadomości z życia codziennego

  
"Duch w Operze" - najdłużej grany musical na Broadwayu (20 lecie w 2006 r), musical który do tej pory obejrzało ponad 90 milionów widzów (jestem jednym z tych 90 milionów Ha!!), i który już przyniósł ponad 5 miliarda dolarów dochodu (dla porównania Titanic1.3 miliarda). Strasznie tradycyjny, strasznie europejski i strasznie perfekcyjny. Teatr śmieszny. Eklektyczny, niesamowicie stromy -- kolana na wysokości ramion siedzącej przed wami osoby. Tu  doskonale widać "przegląd rasowy" . Buzie najrozmaitsze -- atlas ras człowieka.

Koszulka na Union Square: Ostatnia Wieczerza Leonarda Da Vinci pod nią napis: "Czy mógłbyś podać mi sos?"

Kulinaria, bo jakżeby inaczej.

Szaszłyczki z kulek mozarelli, suszonych pomidorów i świeżych listków bazylii.
 
Łososia piecze się na ruszcie na namoczonej w wodzie deseczce cedrowej. Przedtem naciera się go mieszaniną brązowego cukru, czosnku, pieprzu i sosu sojowego. Yummi yummi - czyli pychotka. 
 
Quishe w Tisserie na Union Square: szupinkowy (cale liście), brokułowo cheddarowy, serowo (pleśniowy w rodzaju rokpola) pomidorowy, krabowy, szparagowy. Ponadto mini quishe w łódeczkach z ciasta francuskiego. Tamże kanapki z ciemnego chleba z łososiem nowozelandzkim, suszonymi pomidorami, przysmażaną cebulka i kaparami.

Nieprawdopodobna mieszanina smaków z rożnych stron świata i dziwnych połączeń.Ostatnio widziałam Martini z marynowanym jajkiem jakiegoś ptaka i białymi truflami.

Utrata sezonowości. Wszystko dostępne przez cały czas, doskonale w smaku. Nie takie jak pomidory w Polsce w zimie. Tak wiec prawie codziennie jadam maliny, jeżyny, truskawki i wszelkie inne owoce.

A na Union Square targ ziemniaczany.