czwartek, 31 grudnia 2015

Ameryka, Ameryka


Design



Typowa Hameryka. bardzo dużo sztuczności. Przypomina to trochę życie na wielkiej scenie wśród scenografii. Sztuczne kwiaty, sztuczne roślinki, wazony ze styropianu do złudzenia przypominające ceramiczne itd. Trzeba jednak przyznać, że te sztuczności są doskonale podrobione i trzeba ich dotknąć żeby sprawdzić co to. Przy przyćmionym świetle (jakie tu jest w większości pomieszczeń) nie do odróżnienia (np w Rockefeller Center).



Nie widziałam u nikogo żywych kwiatów w wazonie, ale kwieciarnie są (mało). Natomiast są przydomowe ogródki od tylu (tzw yard), gdzie uprawia się pomidory, bazylię, rozmaryn itp. Prześmieszny styl łózek (chyba trudno kupić coś innego, bo królują wszędzie). Takie wysokie strasznie - trzeba na nie wdrapać) nakrywane na dzień kapa z mnóstwem poduszek. Wszystko takie same tylko materiał inny. Poza tym mnóstwo szkła (blaty stołów, półki, itp) i ściany luster. Dosłownie ŚCIANY. Cały czas szukam określenia na tutejszy styl panujący w 90%. Taki neo-eklektyzm chyba. Dużo rożnych rzeczy w rożnych stylach, np barokowe biurko, itp ale też dość nowoczesna kuchnia zwieńczona gzymsem z wolimi oczkami ozdobionym liśćmi akantu, czy rokokowym mankamencikiem, itp. Strasznie pomieszane.


Fobie

Zarazki. Wszystkie płyny z silnymi środkami dezynfekcyjnymi. Gdy dotyka się czegokolwiek (w autobusie, przyrządów do ćwiczeń w "gym",  itd trzeba się wycierać dezyfekcjonującą ściereczką.  (Nie wycieram się i nic mi nie jest). Nie daj Boże przyjechać z Afryki lub z Azji. Może to i zrozumiale, bo przy tylu nacjach - prawie wszystkie narody świata - możliwość przywleczenia różnych chorób, dla białych trudnych do wyleczenia, a łatwych do złapania.

Komary i inne robactwo


Nie wiem czy tutejsze komary roznoszą malarie, ale może, bo klimat tu jest tropikalny. Temperatury przy których umierali to raptem 33 C. Cóż to jest. Ale rzeczywiście był upal nie do zniesienia przez wilgotność sięgającą 80% wiec oddychało się parą w temp 33C. Jest to o tyle trudniejsze, że prawie wszystkie pomieszczenia, samochody i autobusy są klimatyzowane, wiec jak wyjdzie się na zewnątrz to jakby wejść do sauny czy pieca. Po jakimś czasie człowiek się przyzwyczaja i jest OK, ale te zmiany gorąco-zimno paskudne. Ale wracając do komarów. Wszędzie siatki w oknach - cudowne bo nie ma much, ciem itp wieczorem. Co jakiś czas pryskają z samolotu kolejne dzielnice.Wszelkie robactwo powoduje prawie histerię. Nasze pajączki w Nawojowej i wszechobecne pajęczyny przyprawiłyby większość Amerykanów (białych) o zawał serca.


A poza tym...

Wszystko jest po angielsku i hiszpańsku - chodzi mi o instrukcje obsługi, itp, także niektóre programy TV.

Przy bardzo wielu domach powiewa amerykańska flaga, przeważnie na maszcie - to tak dla przypomnienia, że jesteśmy w USA, a nie gdzie indziej. Flagi są obecne wszędzie w dużych ilościach. 



Woda w Atlantyku czasem brązowa, dosłownie nie do uwierzenia. Ostatnio cała masa kolczastych stworów. Wyglądają jak jakieś zabawki ufo zdalnie sterowane. Nie odkryłam jeszcze gdzie maja oczy, o ile je mają, bo z wierzchu pancerz, w środku 10 łapek jak u kraba.

W wielu bardziej uczęszczanych miejscach np stacja promu, metro, ulice na Manhattanie = defibrylatory, za szkłem do użycia w razie potrzeby natychmiast.

Samochody nie takie wielkie, to już nie era cadillaców. Wszystko takie jak u nas, ale klasy powiedzmy Opla Vectry (mniejsze maja tylko jacyś wariaci). Jedna trzecia wszystkich samochodów to coś w rodzaju Vitary czy Landrowera, ale szalenie komfortowe, zautomatyzowane. Nazywają je tu TRUCKI. Tzn. jak ktoś ma taki, to ma trucka. Marki rożne, dużo japońskich, ale też europejskie i amerykańskie. Bardzo rzadko z normalną skrzynią biegów. Przeważnie wszystko automatic.

Ulice nie wszystkie numerowane, większość ma nazwy, także  te słynne numerowane. Tyle ze rzadko jest to ulica (street). Przeważnie jakas Avenue lub bulwar. Nawet jak mała.

Niedaleko (15 min na piechotę) mamy sklep rosyjski, gdzie można kupić z beczki: kwaśną kapustę, kiszone ogórki, kiszone pomidory, jakieś inne kiszonki (6 beczek), bryndzę z Odessy (jeszcze nie kosztowałam) jest inna niż nasza, w plasterkach, różne rosyjskie specjały, ale także polskie soki z Tymbarku, ogórki w occie itp. No i co ciekawe prawdziwy biały ser, produkowany w Stanach, tzw farmer's cheese. A mówi się, że tu tego nie ma.

W pobliżu kwieciarnia. Pisze jak byk FLORIST (czyli kwiaciarnia) ale bez jednego żywego kwiatka, wszystko sztuczne. 

Ludzi poznaje się tylko po twarzy. Tzn widać czy biały, czy Azjata czy Afrykańczyk. Nie noszą raczej narodowych stroi jak np w Londynie, gdzie widzi sie sari i afrykańskie lapy,  galabije, itp. Wszyscy tu ubrani są po europejsku, tak samo. Przeważnie dżinsy i t-shirt. Słychać też, że mówią  rożnymi językami. Ale jakimi ???

Galerii sztuki w naszym tego słowa znaczeniu bardzo mało. Tzn. są ale raczej dla wtajemniczonych, trzeba wejść dzwoniąc domofonem, itd. Z ulicy nie bardzo. Te co są serwuja obrazy dla wszystkich do wyposażenia wnętrz, jakieś reprodukcje lub amerykanski klasyscyzm czy impresjonizm (trudno powiedzieć czy to kopie starszych czy teraz malowane), raczej paskudne i w jednym typie.

W Mc Donald's na Manhattanie, na antresoli fortepian (żeby się  tam wspiąć wymagane dodatkowe umiejętności). I najlepsze koncerty na świecie. Klasyczna i cudny stary jazz. 



Na co narzekają

Niebywały brud w szpitalach i brak higieny (np przy pobieraniu krwi) w stanie Nowy York. (Podobno zdarzają się "filmowe" szpitale, ale rzadko). Brak pieniędzy na służbę zdrowia, trzeba przynosić swoje chusteczki, ręczniki papierowe, wodę itp, są też trudności z dobrą opieką z ubezpieczenia. Po 65 roku życia lekarz może odmówić przyjęcia pacjenta - trzeba iść do specjalisty dla "staruszków". 

Drobne Oszustwa - trzeba sprawdzać wszystkie rachunki, uważać na resztę itp.

Urzędy. Pani na poczcie załatwia tylko sprawy z listy. Jak coś 5% nietypowe, nie do załatwienia. I tak wszędzie.

Nieświeże warzywa, tzn. długa droga z farmy do sklepu.

Drożyznę (wszystko idzie w górę).

No i kulinaria, bo jakżeby inaczej

Na porządku dziennym słodkie ziemniaki, słodkie banany (do gotowania i smażenia) zwane plantaines, małe czerwone baby banana (malutkie bananki), sałatka z baby spinach (listeczki młodego szpinaku) pomieszanych z różnymi rodzajami sałaty i botwinki,  owoce opuncji, mango, itp. Słodycze ogromne porcje. Mięso cudowne, przynajmniej to, które Lo. przyrządza bo gatunkowo idealne - chyba nie dostanie się czegoś takiego w Polsce. Nigdy w życiu nigdzie nie jadłam równie dobrego, w żadnym kraju. Do tego mnóstwo ziół i przypraw u nas nie do kupienia (może w Anglii tak, w tych rożnych etnicznych sklepikach).

Co polecają w Krakowie

W ostatnim niedzielnym The New York Times długi artykuł o Krakowie. Może nic szczególnego gdyby nie rubryczka zatytułowana"Where to drink" -- Gdzie pić. I co tu mamy: Alchemia, Kitsch (gay friendly club -- zaznaczone), Pauza i Piękny Pies. Co prawda zamknięty ale, jak piszą, mają go na nowo otworzyć w przyszłym miesiącu. Dokładnie z adresami i króciutkimi opisami panującej tam atmosfery. Muzeów i galerii nie wymieniono.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz